Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Wierzę w transatlantycką kolizję...

Z Janem A.P. Kaczmarkiem, twórcą i dyrektorem festiwalu Transatlantyk, rozmawia Anna Kochnowicz.

fot. R. Shanahan - grafika artykułu
fot. R. Shanahan

W 2005 roku, po otrzymaniu Oscara, powiedziałeś, że do Europy powinno się jeździć po idee, ale realizować je w Stanach. Sam jednak przyjąłeś kierunek odwrotny, bo w Rozbitku, w swoim Instytucie, realizujesz to, co Robert Redford wymyślił i przetestował w Sundance...

Tak naprawdę chodzi o to, by się nie zasiedzieć. Inspirujący jest Ruch. Odświeża. W gruncie rzeczy kierunek nie ma znaczenia.

Ale coś się przenosi z miejsca na miejsce. Co wywozisz z Polski? Naładowane nową energią akumulatory? Czy świeżość spojrzenia na Amerykę, zyskaną poprzez oddalenie?

Polska i amerykańska rzeczywistość to dwie rożne sprawy. Tamten świat jest świetnie zorganizowany, ułożony. Po godzinie pierwszej jest druga, potem trzecia i nikogo to nie szokuje. Tu - istotą życia jest pewien element chaosu, niespodzianki. Ja ciągle mam w sobie to polskie szaleństwo... ...

I ułańską fantazję?

Też. Choć trochę zreformowaną, bo musiałem się nauczyć życia w porządku. Kiedyś zażartowałem, że Ameryka to jest taki Poznań. I to się jakoś zgadza. Ameryka jest bardzo porządna. Takie ma fundamenty.

Pozytywistyczna?

Dokładnie! Mimo, że wydaje się nam miejscem nieokiełznanych ruchow, wyzwolonych, spektakularnych.

Ciągle realizują się tam mity? Te o bajce w życiu?

Że z "nędzy do pieniędzy"? Zdarza się, ale rzadko. W życiu korporacyjnym raczej nie. Jeżeli pochodzisz z zamożnej rodziny i otrzymałeś doskonałe wykształcenie, to zdobędziesz dobrą pracę. Jeśli urodziłeś się w "dzielnicy nędzy", prawdopodobnie wielkiego sukcesu nie odniesiesz. Kiedyś ciężka praca i talent wystarczały, by życiu nadać kierunek "w gorę". Ameryka straciła swoj wymiar magiczny. Cud się zdarza jeszcze tylko w sztuce, w muzyce, w filmie.

Podcinasz skrzydła...

Muszę! Bo czasami młodzi ludzie, z ktorymi prowadzę zajęcia, wyobrażają sobie, że wystarczy przyjechać i wszystko pojdzie gładko. Oczywiście, trzeba probować. W nasz zawod, kompozytora, artysty, wpisane jest ryzyko - jeśli ktoś chce go unikać, powinien szukać spełnienia gdzie indziej.

Żyjesz w dwóch światach. Co twórczo z tego wynika? Z tego powracania do Europy, do Polski?

Leczenie tęsknoty, na pewno. Głęboko też wierzę w mit źrodła. Moje jest tutaj. Mam poczucie, że sukces, ktory odniosłem, jakoś nakazuje mi spłacać pewien dług: przecież bez polskiej przeszłości nie byłbym tym, kim dziś jestem. Patrzę na to, co się tu dzieje, zwłaszcza w mojej dziedzinie sztuki, i bardzo tym się irytuję, że ogromny potencjał z Polski nie może się przebić. Jesteśmy bardzo słabi jeśli chodzi o pokazywanie czy sprzedawanie światu własnych talentow. To nasze kulturowe defekty. Już na samym początku to się pojawia: jako dzieci nie jesteśmy zachęcani do kreatywności i odwagi w jej demonstrowaniu, ale zawstydzani. I pilnowani, by nie nosić zbyt wysoko głowy. Skromność - to się nam wpaja. W efekcie wyposaża się nas w brak wiary w siebie. To balast, ktorego trudno się pozbyć. Kiedy na castingu polski aktor staje obok amerykańskiego, ten pierwszy jest potwornie spięty, myśli o butach, koszuli, o tym, czy pasuje do otoczenia, a drugi - na luzie, niczym się nie martwi. I wygrywa.

Dlatego pomagasz młodym? Dlatego Instytut Rozbitek? Są już efekty tych działań?

Na spektakularne sukcesy jeszcze za wcześnie. Od wielu lat zajmuję się grupą młodych kompozytorow. Mam nadzieję zostawić po sobie 10 osob. Na razie probuję poluzować ich kulturowe gorsety. Jeden chłopak trafił do mnie poprzez konkurs Transatlantyku. Są tu zresztą nie tylko Polacy. Tych jest 4 czy 5, ale poza tym od 10 lat mam artystow z rożnych obszarow kulturowych.

No właśnie: konkurs. Na festiwalu są dwa. Co one dają startującym?

Są sposobem zweryfikowania, czy jest się rzeczywiście dobrym. Dziesiątka finalistow za każdym razem była fenomenalna. Przecież tu startowali absolwenci i studenci najlepszych na świecie uczelni muzycznych! Chłopak, ktory zdobył głowną nagrodę, poł roku poźniej otrzymał EMMY.

Recepta na dobry konkurs?

Musi być świetne, na światowym poziomie, jury i duża nagroda. U nas to 20 tysięcy dolarow. To bardzo dużo pieniędzy dla młodego człowieka.

Zadziałało?

Konkurs stał się częścią festiwalowego pejzażu, jest szum wokoł niego... To wszystko jakoś mobilizuje, ludzie do nas wydzwaniają, dopytują się o szczegoły na długo przed kolejną edycją.

A kiedy pojawiła się myśl o Transatlantyku?

Chyba razem z Rozbitkiem. Buduję go od ośmiu lat. Od samego początku chciałem łączyć edukację z prezentacją. Kiedy Poznań starał się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, poproszono mnie, abym został Ambasadorem. Nie chciałem fikcji, chciałem coś konkretnego zrobić. Okazało się, że może powstać festiwal.

Nie za dużo mamy festiwali? Co szczególnego zapewnia taka formuła? Kiedyś było takich imprez mniej na świecie, festiwal pointował całoroczne działania. A teraz?

Każde spotkanie na terenie kreatywnym ma wartość. Jest bardzo trudno wymyślić nowy festiwal, inny od wszystkich. To było wyzwanie. Wybrałem drogę pośrodku: festiwal filmow i muzyki, festiwal idei. Społecznych i kulturowych. Nie chciałem konkursu, przeglądu, ale spotkania ludzi, czegoś, co komentuje wspołczesny świat, używając siły emocjonalnej muzyki.

Platformy dyskusyjnej?

Tak, ale nie tylko! Bo słowo ma swoje granice, a o wiele dalej możemy dojść poprzez obraz i dźwięk. Jeżeli oglądam film o GMO, to łatwiej rozumiem problem, niż tylko o nim dyskutując. Tak to działa.

Festiwal jest autorski. Dołożyłeś więc sobie pracy... Jaką cenę płacisz za to?

No tak, odpowiadam za rangę Transatlantyku, za jego jakość, za jego rozwoj. Ale dążę też do tego, by tę moją autorskość stopniowo ograniczać. A cena? Zapowiedziałem, że na trzy lata ograniczam intensywność działań kompozytorskich...

Udało się?

Nie, bo mam taki temperament, że robię kilka rzeczy naraz. Pewnie jednak mogłbym więcej napisać muzyki, gdyby nie ten festiwal... Dobrzy ludzie mowią, abym się opamiętał, ale to nierealne, bo jak się powie "a", to trzeba powiedzieć "b", a potem... No, alfabet jest długi. Festiwal musi rosnąć. Teraz skupiam się na tym, by zbudować jego silne zaplecze. To zespoł musi ciągnąć festiwal.

Wedle jakiej zasady go budujesz?

Prob i błędow. Zatrudniam więcej niż trzeba, a potem weryfikuję. To są młodzi ludzie. Szukam w nich pasji, inteligencji. Nie spodziewam się jednak cudu na starcie. Obserwuję. Jeśli widzę w kimś silną motywację i jest to dla tej osoby ważny etap w życiu, na ogoł mamy ciąg dalszy.

Budowanie zespołu, to wchodzenie w relacje z drugim człowiekiem...

Nie mam już tej łatwości spotkania, co dawniej, kiedy byłem młody. Dziś wyznaję teorię sceptycyzmu. Nikomu nie rzucam się na szyję, tylko spokojnie otwieram się centymetr po centymetrze. To jest jedna z lekcji, jaką dała mi Ameryka. My, Polacy, szybko dążymy do bliskości, Amerykanie dają sobie czas. I oni są w tym mądrzejsi. My jesteśmy często rozczarowani, bo drugiego człowieka po jednym dniu znajomości uważamy za przyjaciela, a to był tylko jeden wieczor. Nic więcej. Oni to wiedzą.

Lekcja była bolesna?

Tak. Byłem typowym Polakiem. Nikt nie zyskuje na szybkim skroceniu dystansu.

Można to w sobie zmienić?

To trening dla umysłu, ciała i wszystkiego naraz.

Tobie się udało. Odkleiłeś się od tej polskości, ale... czy stałeś się bardziej amerykański?

Jestem gdzieś pośrodku. Nigdzie już nie będę "u siebie". Ale też i nie czułem nigdy potrzeby roztopienia się w amerykańskiej rzeczywistości. Miałem własną tożsamość. Jestem dziś, naturalnie, innym człowiekiem, są jednak granice adaptacji i ja ich nigdy nie przekroczę. Zawsze będę miał akcent, nigdy nie poczuję się swobodnie w sytuacjach swojskich dla nich.

Żadnego "keep smiling"?

Jeśli jestem w dobrym nastroju, to jak zapytasz "how are you?", ja odpowiem - "great". Wiesz, to jednak wielkie! Uważam, że to nasze polskie marudzenie i narzekanie jest tragiczne...

Może nie umiemy kłamać?

Ale w tym kłamstwie jest moc! Na początku też się z tego śmiałem, bo co kogo obchodziło, jak się czuję? Amerykanie jednak, dzięki temu, że nie pozwalają sobie na narzekanie i pokazywanie słabości, zbudowali silne społeczeństwo. To ich "great" działa jak terapia, napędza, słowo buduje rzeczywistość.

Transatlantyk też było najpierw słowem, przypadkiem w pewnym sensie...

Ale opartym o moje potrzeby i przemyślenia. Wierzę w siłę zderzenia tych dwoch sposobow widzenia świata, w taką transatlantycką kolizję. Czyli amerykańskie widzenie kultury, napędzanej rynkiem i europejskie, autorskie. Jakość wynika z tych przeciwstawnych, wzajemnie atrakcyjnych idei. Amerykanie bardzo pożądają europejskiego artyzmu, uwolnienia od pieniędzy, od konieczności sprzedania miliarda kopii, a my, Europejczycy, zazdrościmy im skali, odwagi i braku wstydu. Niektorzy, tak jak ja, pojechali do Stanow, stali się częścią tamtego świata. Wystarczy poczytać napisy końcowe jakiegokolwiek filmu amerykańskiego. I to trwa. Ciągle trwa. Mam nadzieję, że z mojego festiwalu wyniknie coś dobrego dla polskiego kina. Po to go robię.

Rozmawiała Anna Kochnowicz

Jan A.P. Kaczmarek - twórca i dyrektor festiwalu Transatlantyk. Laureat Oscara za muzykę do filmu Finding Neverland (Marzyciel) Marca Forstera. Jeden z najwybitniejszych w świecie kompozytorów muzyki filmowej.