Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Retrospekcje i podsumowania

Mówi Mirosław Różalski, w sezonie 1987/88 dyrektor artystyczny Polskiego Teatru Tańca.

Mirosław Różalski. Fot. archiwum prywatne - grafika artykułu
Mirosław Różalski. Fot. archiwum prywatne

Bezpośrednio po dyplomie poznańskiej szkoły baletowej wyjechałeś do Moskwy by studiować na GITIS, słynnej uczelni artystycznej, której absolwentem był m.in. Grotowski.

O tym wyjeździe w 99% zadecydowali moi pedagodzy - dyrektorzy szkoły baletowej Olga Sławska-Lipczyńska i Edmund Jaworowicz. Ja na początku traktowałem to jako szansę na wielką przygodę. To był 1969 rok, myślałem, że będę pracował w Operze, gdzie zespołem baletowym kierował Conrad Drzewiecki, to oznaczało kontakt z nowym językiem choreograficznym, lub w "Śląsku" albo "Mazowszu", co wówczas było synonimem podróży zagranicznych, właściwie jedynej w naszym zawodzie możliwości poznania świata.

Po kursach przygotowawczych w Warszawie poczułem, że chcę być w tej wyjeżdżającej ekipie, bo to była po prostu paczka fajnych ludzi. Nie kalkulowałem, co mogę zyskać pod kątem zawodowym, myślałem raczej o życiu studenckim.

Co Ci dały te studia?

GITIS to artystyczny tygiel, doceniłem po latach, jak ważny był kontakt z aktorami, reżyserami, choreografami, tancerzami, krytykami, malarzami niemal z całego świata. Dyskusje, spory o sztukę, często do białego rana. Przez lata studiów narastało we mnie poczucie, że politycznie jesteśmy bardziej wolni, ale z drugiej strony była zazdrość, że tam do teatrów, opery, filharmonii stoją kolejki widzów. Przyjeżdżały na gościnne występy najlepsze zespoły, mogłem oglądać New York City Ballet, Operę Paryską, Balet Marsylski czy Joeffrey Ballet. No i codzienność, która była i nauką, i tą oczekiwaną przygodą artystyczną: lekcje w Teatrze Bolszoj, gdzie ćwiczyła Maja Plisiecka, możliwość rozmowy z nią i podpatrywania pracy najwybitniejszych tancerzy rosyjskich tamtych czasów.

Jak z tej świątyni rosyjskiej klasyki trafiłeś do Polskiego Teatru Tańca?

Za każdym razem w wakacje zimowe i letnie wracałem do Poznania i chodziłem do Opery. Conrad Drzewiecki mnie znał, bo tańczyłem w dwóch jego baletach: ,,Muzyka uroczysta" do Haendla i ,,Improwizacje do Szekspira" z muzyką Ellingtona /Szostaka, i zapraszał mnie na próby. Za którymś razem Conrad, który wcześniej podpytywał mnie o studia, zaproponował żebym swoją ostatnią praktykę odbył w nowopowstającym Polskim Teatrze Tańca. Pierwsze lekcje w zespole prowadziłem więc jeszcze jako student. Od roku 1974 był to już etat pedagoga, a potem także asystenta choreografa. Miałem też zobowiązania zawodowe wobec szkoły baletowej. Teatr zagwarantował mi nie tylko pracę, ale i mieszkanie, które zostało mi przyznane z puli miasta. Nie musiałem długo się zastanawiać nad przyszłością zawodową. Formuła Teatru Tańca była bliska moim zainteresowaniom, znałem sposób pracy Conrada jeszcze ze szkoły baletowej. Początki mojej pracy to jednocześnie budowanie zespołu i repertuaru. Towarzyszyła nam świadomość, że wytyczamy nowe szlaki, że tworzymy coś absolutnie niepowtarzalnego. Fantastyczne były te wszystkie podróże do różnych ośrodków w Polsce i spotkania z widzami, dla których niekiedy był to w ogóle pierwszy kontakt z teatrem.

Kiedy przyszedł kryzys?

Przełom lat 79/80 to był pierwszy symptom, związany przede wszystkim ze zmianami w zespole. Odeszła duża grupa pierwszych solistów, którzy "trzymali" repertuar. To byli ludzie jeszcze z Opery: doświadczeni, związani z Conradem od wielu lat. Od tego momentu zaczęły się kłopoty, które stopniowo narastały, to już była inna intensywność pracy. Potem kolejny exodus w roku 1982, trzynaścioro tancerzy zostało we Włoszech. Conrad borykał się z coraz większymi problemami, nie było już takiej bezwzględnej akceptacji linii repertuarowej i sposobu pracy, co by nie mówić - w pewnym reżimie. On wówczas jeszcze wiele brał na swoje barki, ale w którymś momencie nie był w stanie już wszystkiego unieść. Dużo wtedy wyjeżdżał za granicę, raz nie było go kilka miesięcy, realizował swoje choreografie w dobrych zespołach i dobrych warunkach, a potem wracał tu i widział kontrast: i personalny, i ekonomiczny. To były przecież czasy po stanie wojennym, bardzo siermiężne, a Conrad zawsze tęsknił za urodą świata.

Conrad Drzewiecki prowadził w zasadzie zespół autorski, bardzo nieliczne były sytuacje, kiedy spektakle realizowali zaproszeni choreografowie z zagranicy, fakt, że pozwolił Ci na realizację spektaklu w Polskim Teatrze Tańca był absolutnym ewenementem.

Słowo "pozwolił" jest kluczowe. Conrad niby obiecywał wcześniej możliwość zrobienia choreografii Emilowi Wesołowskiemu czy Przemkowi Śliwie, ale tak naprawdę przez lata strzegł tej swojej wyłączności jak twierdzy. Miałem już spore doświadczenie w pracy choreograficznej w teatrach dramatycznych. Któregoś dnia poszedłem do niego na rozmowę i zapytałem wprost: Szefie, czy mógłbym? Był zaskoczony, ale się zgodził. Nie stawiał żadnych warunków. W 1986 roku zadebiutowałem w Polskim Teatrze Tańca spektaklem "Wir", potem było jeszcze "Party" i "W cieniu".

Jak zespół przyjął Twój debiut?

Z akceptacją, koledzy byli ciekawi, co zrobię, nie było żadnych problemów ze zmianą relacji. "Wir" był realizowany do kultowej muzyki zespołu Pink Floyd, w nowym języku, innym od dotychczasowych doświadczeń. Dla zespołu był to nie tylko element jakiejś sanacji, ale także szansa dla tych, których Conrad nie zauważał. Ja, mimo wielu lat pracy z Conradem, nigdy nie czułem się jako choreograf naznaczony, stygmatyzowany jego stylem. Uniknąłem nacechowania jego językiem, bo od zawsze oglądałem także innych choreografów, takich jak Kylian, Nacho Duato czy Lar Lubovitch. Podczas ich tournée w Polsce obserwowałem próby, inny sposób prowadzenia teatru. Pamiętam, jak podczas Spotkań Baletowych w Łodzi siedziałem na "Krzesanym" na schodach obok tancerzy Lara Lubovitcha, którym nasz spektakl, owszem, podobał się, ale oni już byli gdzie indziej, jakby w innej przestrzeni tańca, do której my jeszcze nie dotarliśmy. Zrozumiałem, że w tańcu musi być wymiana myśli, zmiana drogi, inaczej traci się intuicję i to się przydarzyło Conradowi.

W 1985 roku, podczas kolejnych Łódzkich Spotkań Baletowych, na których był m.in. Balet XX Wieku Bejarta, a Teatr Wielki z Warszawy przywiózł choreografię Neumeiera, propozycje repertuarowe PTT, w tym "Ostatnia niedziela" i "Popołudnie fauna", zostały wyjątkowo źle przyjęte przez publiczność. Ci sami widzowie, którzy dwa lata wcześniej, na poprzedniej edycji ŁSB owacyjnie oklaskiwali "Yesterday", po prostu buczeli i gwizdali. Byłam wtedy na widowni.

Do dziś pamiętam noc po tym spektaklu. Conrad był załamany. Wiedział, że ryzykuje z tym repertuarem, ale nie spodziewał się takiego odrzucenia. To był chyba moment, w którym zaczął myśleć o zakończeniu swojej drogi.

I to nastąpiło dwa lata później, z dnia na dzień.

Mimo że Conrad robił już od dłuższego czasu uniki, coraz rzadziej z nami wyjeżdżał, widać było, że jego zainteresowanie Teatrem niknie, to jednak przeżyliśmy szok. Mięliśmy żal, że nie umiał nam powiedzieć, że odchodzi. Rozstał się z Teatrem przez telefon. Zostaliśmy w bardzo niepewnej sytuacji. Zaczęła się dyskusja w mieście i padło podstawowe pytanie: Czy Polski Teatr Tańca to Conrad? Ostatecznie uznaliśmy, że oczywiście byliśmy zespołem stworzonym przez Conrada, ale przecież nie prywatnym przedsięwzięciem tylko państwową instytucją, która miała szerszy obowiązek. Ten Teatr był i jest częścią polskiej kultury w ogóle. Musieliśmy go ratować, myśleć o przyszłości. Takie sygnały dostawaliśmy także od widzów. Conrad nie chciał, żeby Teatr dalej istniał, nie pozwalał grać swojego repertuaru. Był rozżalony i rozgoryczony, negował słuszność decyzji władz. Dopiero po latach docenił to, że Polski Teatr Tańca przetrwał. Trzeba było dystansu, żeby to zobaczył we właściwej perspektywie.

A Ty? Na kilka miesięcy spadło na Ciebie brzemię ratowania Teatru, masz jakieś niedokończone sprawy?

Polski Teatr Tańca to miejsce, o którym myślę z wielkim sentymentem, jestem dumny, że tam byłem i cieszę się bardzo, że Teatr trwa i rozwija się. Szkoła Baletowa i Polski Teatr Tańca żyją w harmonii. To jest fantastyczne patrzeć, jak się zmienia zespół i obserwować pracę tancerzy, którzy przyjeżdżają z całego świata i wybierają właśnie to miejsce.

Rozmawiała Jagoda Ignaczak

Mirosław Różalski - wieloletni pedagog i asystent choreografa, w sezonie 1987/88 dyrektor artystyczny Polskiego Teatru Tańca, obecnie dyrektor Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej w Poznaniu

  • XL. Polski Teatr Tańca wczoraj i dziś: odcinek V - lata 1988-1992
  • "Samotność Fausta"
  • Sala Wielka CK Zamek
  • 16.05, g. 20