Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Nie jesteśmy od siebie tak wcale różni

Z fotografką Justyną Mielnikiewicz rozmawia Sebastian Frąckiewicz. Wystawę jej zdjęć do końca tygodnia można oglądać w galerii Pix.house.

. - grafika artykułu
Justyna Mielnikiewicz, fot. Sebastian Frąckiewicz

W 2001 roku porzuciłaś etat w "Gazecie Wyborczej" i przeprowadziłaś się do Tbilisi. A to był jeszcze moment, kiedy polska prasa, a więc również fotoreportaż miały się dobrze. Dlaczego to zrobiłaś?

Od razu zaznaczę, że etatu w "Gazecie Wyborczej" nigdy nie miałam, poza tym to był krakowski oddział gazety. Miałam w planach, że pójdę tam tylko na rok. Ale po roku zaproponowali mi małą stabilizację, czyli zlecenia na określony ryczałt, więc ten rok się trochę przedłużył. Na szczęście redaktor Kozik zjechał mnie jakimiś przekleństwami, bo pewnego razu nie wyszły mi zdjęcia z planu filmowego robione w kompletnej ciemności.

Jak rozumiem, to była taka klasyczna miejska fotoreporterka.

Tak, typowa robota lokalna. Dlatego, gdy zostałam tak potraktowana, od razu poszłam się zwolnić. Praca w codziennej gazecie jest dla fotoreportera dobrą nauką, ale po tej nauce należy dać sobie z nią spokój. Patrzysz w portfolio i masz w nim same pojedyncze zdjęcia, niczego ci to nie buduje. Do tego musisz robić to, co ci mówią.

A ty pewnie tego nie lubisz.

Od dziecka tego nie lubiłam, w gazecie także. Dlatego, gdy rzuciłam pracę w redakcji, pojechaliśmy z mężem na 3 miesiące do Tbilisi, żeby sprawdzić, czy damy radę jako freelancerzy.

Już wtedy zajmowałaś się fotoreportażem wojennym?

Fotografowałam wojnę, bo wojna przyszła do mnie, do Gruzji, a dokładnie wybuchła w Osetii. Wtedy zrobiłam zdjęcia dla "New York Times", za które dostałam World Press Photo. Natomiast nigdy nie zajmowałam się czystą reporterką wojenną. Potem wygrałam konkurs Schering Polska, które dotyczył życia kobiet. Pokazałam kobiety z Kaukazu i wygrałam drugą nagrodę, całkiem poważną, jakieś 3 tys. dolarów. I dzięki tej nagrodzie doszliśmy z mężem do wniosku, że możemy zaryzykować i jechać do Gruzji na rok, zamiast co chwilę tam latać. Podróże były drogie, a życie na miejscu tanie.

Dlaczego akurat do Gruzji?

Mój mąż miał grupę bluesową, w której grał on, a także dwóch Gruzinów i dwóch Ukraińców. Gdy wyjechaliśmy na rok, szybko znaleźliśmy tam zajęcie. Dostawałam zlecenia, zrobiłam też swój pierwszy dłuższy projekt, a mąż uczył angielskiego. I zostaliśmy na stałe.

Jak zmienia się praca fotografa, kiedy nagle z osoby patrzącej na Kaukaz z zewnątrz zaczyna na niego patrzeć od środka? Traci się dystans?

Niekoniecznie. Tym bardziej, że przez ostatnich kilka lat tak naprawdę pracowałam na Ukrainie. Choć między początkami a obecnym sposobem pracy odczuwam jednak różnicę. Na początku obsesyjnie nosiłam wszędzie ze sobą aparat, a mój mąż się nauczył, że musi chodzić zawsze o dwa kroki za mną, żeby nie wchodzić mi w kadr. A tak od pięciu lat to się zmieniło. Oddzielam życie rodzinne od zawodowego. Nie jestem skoncentrowana na fotografii od rana do wieczora. Mój materiał fotograficzny z Kaukazu to kilka tysięcy zdjęć, więc mi wystarczy. Trochę też nie wierzę w podział na perspektywę zewnętrzną/wewnętrzną. To zależy od kraju, a także od tego, jak podchodzisz do ludzi. Nie mieszkam na Ukrainie, ale odczuwam ją jako bliskie mi miejsce. Mam wrażenie, że rozumiem ten kraj. Nawet gdy wracałam ze zdjęć, to w domu non stop słuchałam ukraińskich politycznych talk-show i informacji. Zawsze mocno wchodzę w temat i bardzo często rozmawiam z bohaterami swoich zdjęć. Czy to Polska, Gruzja czy Ukraina to ludzie są do siebie podobni. Ważna jest rodzina, jakiś rodzaj stabilizacji, praca. Naprawdę nie jesteśmy od siebie tak wcale różni.

I naprawdę rozmawiasz z każdą osobą, którą fotografujesz?

Teraz już mniej. W ostatnich latach robiłam sporo video-wywiadów. Zaczynałam od wywiadu, a potem fotografowałam. Postanowiłam to zarzucić, bo cała moja energia szła w wywiad, a ja jednak jestem fotografem. Czasem przed rozmową widzisz w człowieku więcej, bo jesteś zmuszony wizualnie coś w nim wyszukać, po omacku, bo w końcu nic o nim nie wiesz. A kiedy już z daną osobą porozmawiasz, twoja fotografia zaczyna w znacznym stopniu ilustrować to, co ci powiedziała.

Podświadomie dostosowujesz się do rozmówcy?

Trochę tak, bo w fotografii liczy się pierwszy impuls. Dlatego w moim przypadku lepiej działa, gdy najpierw robię zdjęcia, potem rozmowę. Później zawsze mogę sobie dofotografować. Teraz przygotowuję książkę o Ukrainie, w której będą nie tylko zdjęcia, ale także zapisy tych moich rozmów.

Co cię interesowało jadąc na Ukrainę? Pierwsze skojarzenia to oczywiście Majdan i jego konsekwencje.

Akurat nie mogłam być na Ukrainie w trakcie Majdanu. Nie miałam pieniędzy na wyjazd, a do tego kończyłam książkę kaukaską. W ogóle to jeszcze w 2008 z kolektywem Sputnik pojechałam na Krym. I tam zrobiłam historię o Krymie, zawieszonym między Ukrainą a Rosją. To była rzecz o proukraińskich Tatarach Krymskich i wybitnie prorosyjskich Kozakach, czyli dwóch grupach społecznych, które ten Krym od środka trochę rozrywały.

Mam wrażenie, że bardzo cię interesuje geopolityka.

Pewnie tak. Myślę też, że dzięki mieszkaniu na Kaukazie rozumiem po prostu tę poradziecką przestrzeń i kraje. To, co się działo na Krymie w 2008, było trochę przerażające, bo pojechałam tam tuż po wojnie w Południowej Osetii, więc miałam bardzo jasny obraz tego, co prędzej czy później nastąpi. Tym bardziej, że Kozacy z Krymu niedawno w Osetii walczyli. Myślałam sobie wtedy: "Boże drogi, czy nikt nie widzi tego, co tu za chwilę się wydarzy?". Wówczas podjęłam też decyzję, że chcę jechać na Ukrainę, żeby kontynuować opowieść o niej. Chciałam potraktować Dniepr jako metaforę podziału.

Z tego co pamiętam, o wewnętrznym pęknięciu Ukrainy, który nastąpił po walkach w Doniecku, pisał już Mykoła Riabczuk w książce "Od Małorosji do Ukrainy". W Polsce ukazała się w 2003 roku.

Pęknięcie na Ukrainie było praktycznie od zawsze. Ta wewnętrzna wojna u nich w ostatnich latach w dziwny sposób się zmienia, bo bardzo wiele osób, które względem wojny były obojętne, nagle musiało opowiedzieć się po jakiejś ze stron. Najwięcej żołnierzy ukraińskich, którzy zginęli w czasie wojny, pochodziło z centralnej części kraju, czyli wybitnie rosyjskojęzycznej. To paradoks tej wojny. Jak spojrzysz też na tzw. leninopadanie, czyli obalanie pomników Lenina, to w czasie ostatniej wojny najwięcej było tego w centralnej części Ukrainy.

Ludzie musieli po prostu zająć stanowisko.

Nie dało się inaczej. Ukraińcy się spolaryzowali, nie można było zostać pośrodku.

Zdjęcia, które pokazujesz w Pix.house, w znacznym stopniu o tym opowiadają. Ale także mówią o długotrwałych skutkach rosyjskiej kolonizacji, która miała miejsce w czasach ZSRR.

Na pewno tak. Ukraina to jest miejsce krzyżowania się mocnej, sowieckiej tektonicznej płyty z płytą europejską. Na to nakłada się oczywiście jeszcze kwestia polsko-ukraińska. Karta, którą bardzo łatwo można zagrać.

Gruzja i Ukraina to kraje, które chciały się szybko od tej sowieckości oddzielić.

Gruzinom było łatwiej. Mieli wyraźny, odmienny od rosyjskiego, własny język. Ukraiński funkcjonował z kolei w carskiej i sowieckiej Rosji jako język chłopów. Tak był przez propagandę przedstawiany. W Gruzji czynnikiem językowym nie tak łatwo było manipulować, to jest zbyt stary język, posiada też własny alfabet.

Gruzja to teraz bardzo modne miejsce na rynku turystycznym. Ten obrazek turystyczny bardzo różni się od codzienności? Są tam jakieś tematy tabu?

Oczywiście, że są. Gruzja to przede wszystkim społeczeństwo bardzo biedne. Dlatego ja, ale też wielu Gruzinów cieszy się z rozwoju turystyki. Nie znoszę tego gadania ludzi, którzy przyjeżdżają teraz i mówią, jak to kiedyś wszystko wyglądało piękne, gdy było puste i odrapane. Mnie też się to podobało, ale świat nie jest stworzony dla mnie. Turystyka daje ludziom pracę, a ja i inni fotografowie pójdziemy sobie za dziesiątą górę i znajdziemy nadal odrapane miejsca do zdjęć.

A jakie są te gruzińskie tabu?

Myślę, że jest to jednak zamknięte społeczeństwo, a gruzińskość to jest coś, co się ukształtowało dawno, wobec licznych najazdów i podbojów. Tożsamość narodowa stoi tam na gruncie religii chrześcijańskiej - gruzińska cerkiew jest autokefaliczna. To jest jednak kraj otoczony światem narodów muzułmańskich.

I chyba z tych powodów wstęp do społeczeństwa gruzińskiego jest trudny. W Tbilisi mówi się, że do tego musi upłynąć kilka pokoleń.

Nad czym teraz pracujesz?

Teraz skończyłam projekt ukraiński, który pokazuję w Poznaniu. I zabieram się za trzecią część swojej postsowieckiej sagi. Inspiracją było krymskie przemówienie Putina, który powiedział, że tysiące Rosjan położyło się do łóżka w jednym kraju, obudziło w drugim, a diaspora rosyjska to największa diaspora na świecie podzielona granicami. Postanowiłam więc, że zrobię historię o tej diasporze w byłym ZSRR. To jest 14 zupełnie innych krajów, w każdym wygląda ona zupełnie inaczej. W tym roku zrobiłam już mnóstwo zdjęć, teraz sobie je na chwilę odłożyłam i zajmuję się robieniem książki z materiału o Ukrainie. Mam nadzieję, że uda mi się tę książkę zrobić wspólnie z Pix.house i wydrukować ją w Poznaniu.

Rozmawiał Sebastian Frąckiewicz

  • Wystawa "Granice granic"
  • Pix.house, ul. Głogowska 35a
  • czynna do 16.07 (wt-sob w g. 16-20, w nd w g.14-16)
  • wstęp wolny