Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Najlepsza płyta, jaką wydaliśmy

Rozmowa z Tomaszem Konwentem i Wawrzyńcem Mąkinią, właścicielami wytwórni płytowej Multikulti Project oraz sklepu Fripp/Multikulti.

. - grafika artykułu
Wawrzyniec Mąkinia i Tomasz Konwent, fot. archiwum prywatne

Pretekstem do naszej rozmowy jest 20-lecie działalności wytwórni...

Tomasz Konwent:...i 25-lecie działalności sklepu płytowego Fripp.

Zapytam przewrotne: ile razy mieliście tego wszystkiego dość?

Wawrzyniec Mąkinia: Za dużo razy. (śmiech)

T.K: Wielokrotnie miałem dosyć problemów finansowych, natomiast nigdy tego, co wydaje mi się esencją prowadzenia wydawnictwa płytowego, czyli pracy z muzykami, uważnego wsłuchiwania się w to, co wymyślają. Ta praca daje dużo satysfakcji.

Wybraliście działkę, w której się spełniacie, ale która jest trudna choćby w sensie finansowym.

T. K: Dlatego to oddzielam. Bo kwestie finansowania to osobna rzecz. A jest też pewien opór materii, na który się trafia z tą naszą bardzo niszową ofertą. Nagle wyrastają przed nami góry lodowe, na przykład problemy w komunikacji z mediami, które są konsekwencją radykalnych zmian na rynku tychże mediów. Czy też komunikacji z instytucjami publicznymi, czy instytucjami kultury, które działają raczej dośrodkowo, a nie odśrodkowo. To rafy, na które natrafiamy. I zawsze wychodzimy poobijani.

Skoro jednak wydawnictwo funkcjonuje już 20 lat, rodzi się pytanie: jak to się robi? Macie sponsorów czy sprzedaż powoduje zwrot kosztów?

T. K: Nie przypadkiem na początku wspomniałem o 25-leciu sklepu Fripp. Wytwórnia powstała jako naturalne rozwinięcie jego działalności i od początku było to nie przedsięwzięcie biznesowe, tylko coś więcej. Gdyby nie było sklepu, wytwórnia pewnie by się nie narodziła. Świadomie nie prowadzimy żadnej działalności promocyjnej sklepu, która generuje koszty (w pismach branżowych, mediach społecznościowych etc.). Wolimy te środki przeznaczać na wydawanie muzyki, która inaczej być może nigdy nie zostałaby wydana, ponieważ uważamy, że jest tego warta.

Czy to się finansuje? Nie! Ale też wydawnictwo nie jest bytem samodzielnym, więc ten problem nie jest dla nas ścianą nie do przejścia.

Czy to, co robicie, jest misją, czy sprawianiem sobie frajdy, a przy okazji świadomością, że daje się ludziom coś pięknego, czy może jest jeszcze inaczej?

W. M: Wydajemy muzykę, która nas frapuje, interesuje, którą, jak uważamy, warto wydać i której gdzie indziej trudno byłoby zaistnieć. A pierwszym sprawdzianem jest to, jakie robi ona wrażenie na nas. Myślę też, że mamy już za sobą czas, kiedy zależało nam, by współpracować z każdym muzykiem, którego twórczość nas kręci. Raczej szukamy artystów, którzy są i naszymi partnerami i w dużej mierze przyjaciółmi.

T. K: Nie wydajemy płyt - a mieliśmy takie propozycje - gwiazd. Nigdy nie zdecydowaliśmy się na wydanie płyty, która wypływałaby z czystej kalkulacji rynkowej, bo ktoś sobie wymyślił, że jest na nią miejsce. A wiemy, że takie krążki powstają i cieszą się przychylnym wsparciem publicznych instytucji kultury czy prywatnych mecenasów, bo są tak wymyślone, żeby na to zapotrzebowanie odpowiadać.

O ile pamiętam, zaczynaliście kasetą magnetofonową Patricii Barber, zaraz potem był Marcin Mielczewski w wykonaniu Bornus Consort?

T. K: Tak. Pierwszym tytułem, jaki wydaliśmy, była kaseta Patricii Barber Cafe Blue. Zaproponowaliśmy organizatorom festiwalu Poznań Jazz Fair zaproszenie jej do Poznania. I wydaliśmy wtedy na licencji tę kasetę. A potem poszło dalej. Kolejnym tytułem była płyta, której inicjatorem był Michał Gogulski, którego już nie ma w wydawnictwie, czyli Bornus Consort z muzyką Mielczewskiego.

Dla wielu ludzi z kręgu jazzowego i yassowego symbolem zaistnienia Waszej wytwórni była płyta Łoskotu Amariuch.

T. K: To były niezłe, jakże odległe czasy, kiedy ta rewolta yassowa miała w sobie zupełnie niesamowity wigor i moc burzenia murów. Bo nic takiego potem już się nie wydarzyło w polskiej muzyce. Ci artyści trójmiejscy i bydgoscy mieli z jednej strony fantastyczny potencjał, z drugiej trafili też w swój czas. To była koincydencja czasów przełomu i jeszcze rozwibrowanej wrażliwości słuchaczy, taki czas przejścia. Wtedy Mikołaj Trzaska i Łoskot z Amariuchem nas zachwycili. Do dzisiaj świetnie się tego słucha.

Z rzeczy ważnych: to właśnie u Was narodziła się też dla świadomości słuchaczy muzyka Wacława Zimpla. Bo to w Waszym wydawnictwie ukazywały się jego płyty.

T. K: Tak, jeszcze z czasów, kiedy był studentem poznańskiej Akademii Muzycznej.

Płyty w trio, w duecie, w genialnych zespołach Hera oraz Undivided i inne.

W. M: Wacława nie byłoby prawdopodobnie u nas, gdyby nie Wojtek Juszczak - postać wielka i znacząca dla muzyki jazzowej w Poznaniu. To on pierwszy zaprosił zespół Wacława z gościnnym udziałem Mikołaja Trzaski do zagrania bodaj w ramach Nocy Muzeów na dziedzińcu Szkoły Baletowej. Nikt się nie spodziewał, że to zaowocuje zupełnie niezwykłą jak na polskie standardy karierą.

Inne szczególne wspomnienia?

T. K: Dla mnie osobiście doświadczenia wręcz magiczne to były sesje z muzyką Cypriana Bazylika w wykonaniu Bornus Consort w kościele św. Wojciecha. Dwa wieczory w tym starym kościele o wspaniałej akustyce. Wynajęliśmy wóz z TVP, żeby zarejestrować to na jak najwyższym poziomie dźwiękowym. Te pieśni - surowe, posępne i dotąd nierejestrowane - w interpretacji artystów, którzy byli wtedy w niesamowitej dyspozycji. Oczywiście praca nad Szpilmanem z Uri Cainem, Ksawerym Wójcińskim i Robertem Raszem to była wielka frajda...

Wasze płyty zdobywają nie tyko dobre recenzje, ale i wyróżnienia w międzynarodowej skali. To chyba istotne?

T. K: Na dobrą sprawę każda recenzja z zagranicy to duża radość, bo to trochę nierozpoznany rynek. Tym bardziej dziś, w czasach szalonej nadprodukcji wszystkiego, jest tym większą satysfakcją, że te płyty funkcjonują za granicą i są nagradzane. Od początku staraliśmy się widzieć w płytach coś więcej niż tylko nośnik, dlatego wymyśliliśmy unikatową poligrafię i dlatego zapraszamy do współpracy cenionych artystów grafików. Myślę, że poza muzyką to też ma znaczenie.

Jesteście w stanie zdefiniować profil Waszej oficyny?

W. M: Nie. W dużej mierze profil zawiera się w nazwie, jak myślę. (śmiech) Choć może dzisiaj powinniśmy tę nazwę zmienić.

T. K: Na pewno jakaś wielonurtowość - to byłaby ogólna definicja.

Z czego jesteście najbardziej dumni? Z jakichś konkretnych tytułów w Waszym katalogu?

W. M: Myślę, że z każdego tytułu jesteśmy dumni, ale też każdy z nas ma jakieś ulubione, preferowane.

To jakie są Twoje?

W. M: Uwielbiam Passion Wacława Zimpla. Dla mnie to tytuł, który jest przemyślany, dopieszczony w sposób transcendentny. To muzyka uniwersalna, która -jak myślę - oddziałuje na każdego w jakiś zupełnie niesamowity sposób.

T. K: A ja po zamknięciu każdej płyty mam świadomość, że to właśnie ta! Najlepsza, jaką wydaliśmy! Są jedynie dwie, które opublikowaliśmy, a których być może nie chciałbym dzisiaj wydać, ale nie będę mówił, jakie to tytuły.

Mija dwadzieścia lat. Każdy normalny księgowy powiedziałby, że to paranoja prowadzić taką działalność. A Wy, żeby pokazać księgowemu figę, wymyślacie, żeby na dwudziestolecie wydać 20 płyt. Uda się?

T. K: Mocno nad tym pracujemy. Mamy "rozgrzebanych" właśnie tyle projektów: trzy płyty za nami, siedemnaście w drodze. Część z nich jest już w formie zmasterowanych materiałów, w trakcie powstawania okładek.

Co wśród nich będzie?

T. K: Bardzo chcemy, żeby wśród tych 20 płyt były dwie takie, o których od dawna myśleliśmy: czyli wreszcie unikatowa sesja kwartetu Wacława Zimpla, oryginalnej Hery, z Michaelem Zerangiem (trzy wieczory w Dragonie i jeden w Zamku), i ten drugi - czyli poznański koncert DKV Trio [Drake Kessler Vandermark - przyp. red.] z ubiegłego roku.

rozmawiał Tomasz Janas