Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Gdy jestem tutaj, tęsknię za Stanami

Z Anną Barańczak o jej mężu, Polsce, Ameryce i literaturze rozmawia Grażyna Wrońska.

. - grafika artykułu
Fot. Maciej Kaczyński

Wszyscy bardzo ucieszyliśmy się z Pani przyjazdu do Poznania, ale też okazja była niezwykła: Nagroda-Stypendium im. Stanisława Barańczaka dla młodych twórców, wspólne przedsięwzięcie prezydenta Poznania i rektora UAM. Niedawno zwieńczeniem jubileuszu polonistów był świetny spektakl Mister Barańczak w Teatrze Nowym, odbywają się sesje naukowe, powstają książki, filmy, wystawy... Jak Pani widzi, pamięć o roli Pani męża w polskiej kulturze jest bardzo żywa, szczególnie u nas, w Poznaniu.

Miłe to bardzo, ale jak opuszczaliśmy Polskę, nie było tak pięknie. Stanisław podpisał kontrakt z Harvardem, bo tu nie miał pracy, wyrzucono go z uniwersytetu i choć trwał karnawał Solidarności, do którego i on się przyczynił, postanowił zostawić te wszystkie społeczne działania we właściwszych rękach. Chciał przede wszystkim tłumaczyć metafizyków, pisać wiersze, tworzyć. To było dla niego najważniejsze. Nie odpowiadał mu też status gwiazdy. Na spotkania z nim przychodziło mnóstwo ludzi, ale wielu spośród nich nie czytało jego wierszy. Poza tym ciekawi byliśmy Ameryki...

Znamy Panią przede wszystkim jako osobę, która bardzo dzielnie towarzyszyła mężowi w trudnych latach naznaczonych chorobą i także przyczyniła się do jego sukcesów

Z pewnością nie żyłby tak długo. Rzadko kto przeżywa z parkinsonem 30 lat...

Tę rolę znamy, zawsze ją podziwialiśmy. Ale i Pani zapisała w Stanach bardzo piękną kartę w swym zawodowym życiorysie. W 2009 roku spotkałyśmy się w Katowicach, na wielkiej gali, i odbierała Pani tytuł Ambasadora Języka Polskiego na Obczyźnie. 

Proszę więc zwracać się do mnie ekscelencjo...

Może jednak sprawiedliwie zrezygnujemy z tytułów, bo ja mam też taki? Ale już poważnie. Jak zaczęła się Pani zawodowa kariera w Stanach?

Z początku nie myślałam w ogóle o pracy. Chciałam odpocząć. Mieliśmy małe dzieci i chciałam po prostu pobyć z nimi w domu, odprowadzać do szkoły etc. Dobrze było przez rok, a potem zaczęło mi brakować kontaktów ze studentami. Kiedy odwiedzałam Stanisława w pracy, wciągał mnie znany z kraju klimat uniwersytetu. Bo on jest taki sam wszędzie: ruch, mnóstwo młodych ludzi, ogłoszenia... Ale o pracy - chciałam uczyć języka polskiego - na razie nie mogłam o tym marzyć. Nie miałam słynnej Zielonej Karty. Jak ją otrzymałam, złożyłam podanie, którego rozpatrzenie trwało kilka następnych lat, aż wreszcie się udało. Nie było to proste, bo jedyne dla polonisty stanowisko na Harvardzie było obsadzone przez Stanisława, profesora literatury.

Kiedy więc dopięła Pani swego?

Uczę od 1986 roku. Sporo wysiłku włożyłam w przygotowanie się do tej roli, bo na polszczyznę musiałam spojrzeć jak na język obcy, opanować metodykę nauczania, ale wciągnęło mnie to niesłychanie. Zawsze lubiłam pracę z młodymi ludźmi, a studenci Harvardu absolutnie mnie zachwycili. Porównywałam ich do moich w Polsce. Tutaj często słyszałam jęki: "a może przełożymy kolokwium, zajęcia, pójdziemy na kawę?". A tu nic z tego. Fakt, że na Harvard dostają się studenci bardzo zdolni, wybitni pod wieloma względami, wyselekcjonowani z wielkiej liczby chętnych. Sami wybierają sobie przedmioty, ale obowiązkowo humaniści muszą przejść kurs wybranych nauk ścisłych, a np. chemicy - literatury. A wszyscy przedmiot "Pisanie". Są  niewiarygodnie wprost pracowici. Chcąc sprawdzić ich możliwości i wytrzymałość, zaczęłam zadawać coraz więcej i więcej. I nic. Trwało to bardzo długo i tylko jeden raz studentka poprosiła o przedłużenie terminu oddania pracy o tydzień. Uczą się języka i również w oryginale czytają naszą literaturę.

Może zapisywali się na zajęcia z polskiego ze względu na nazwisko Barańczak?

Tylko w ograniczonym stopniu. Stanisław na Harvardzie funkcjonował jako profesor literatury polskiej, a nie słynny poeta i tłumacz. Ale oczywiście ci, którzy studiowali u niego, przychodzili do mnie, żeby czytać literaturę w oryginale.

Co czytali najchętniej, jakie lektury Pani im proponowała?

Odmówiłam np. czytania Potopu.

Bo nie zrozumieliby?

Nie, często byli to studenci historii, głównie podyplomowi, przygotowujący się do doktoratu, nieźle zorientowani w sytuacji Europy. Ja po prostu nie lubię Potopu... Podsuwałam Miłosza, Szymborską, Herberta. Jeden ze studentów tak był nim zachwycony, że uznał go za najlepszego poetę na świecie. A żeby poznali Europę Wschodnią, jej specyfikę, czytaliśmy Miasto młodości z Rodzinnej Europy Miłosza.

Mam ogromną satysfakcję z mojej pracy. Proszę sobie wyobrazić: po roku nauki polskiego ktoś zaczyna czytać Białoszewskiego... Chciałabym chodzić na taki lektorat z angielskiego!

Tęskni Pani za Poznaniem, za Polską?

Tak, to oczywiste. Ale jak jestem tutaj, tęsknię za Stanami, bo tam jest mój dom - dzieci, ogród, studenci. Morze w pobliżu. Można chodzić po mokrym piasku - Stanisław bardzo to lubił i dopóki mógł, chodziliśmy tam często. I w końcu za oceanem spędziłam większość mojego dorosłego życia. Nigdy jednak nie będę Amerykanką, nie wyzbędę się akcentu, będę robiła błędy i zawsze będzie coś, czego nie zrozumiem - jakichś piosenek, które wszyscy śpiewali w dzieciństwie, kreskówek, które wszyscy oglądali...

Po prostu inny kod kulturowy. A jeśli Pani myśli o Polsce, to o jakich miejscach czy zdarzeniach najczęściej? 

Mam normalne sny wszystkich emigrantów. Dowiedziałam się o nich od Witolda Wirpszy. Dawno temu, w 1978 roku, na krótko pojechałam do Berlina i usłyszałam od niego opowieść o powtarzających się snach: wraca do Polski i nie może się już z niej wydostać. Pomyślałam wtedy, że to taka historyjka do opowiadania przy stole. Tymczasem ja mam to samo. Z tym że odwrotnie również. W moich snach jest i Polska, i Ameryka.

W Polsce zawsze widzę Panią z Krystyną Krynicką.

To długa i wypróbowana przyjaźń. Bez niej nie przeżyłabym, a ściślej - my nie przeżylibyśmy. Ryszarda Krynickiego znam zresztą dłużej niż Stanisława, bo gdy on przyszedł na polonistykę, myśmy już rok razem studiowali.

Dla nas widocznym znakiem tej przyjaźni jest Wydawnictwo A-5.

I tu nasze marzenia się ziściły. W latach 70., gdy nie mieliśmy co robić, zastanawialiśmy się, co można by publikować, gdyby to było możliwe. Perspektywa wydawała się nam zupełnie nierealna. Owszem, zaczęły się wówczas pojawiać podziemne druki, ale nam marzyły się książki z prawdziwego zdarzenia: dobry papier, piękne liternictwo...

No i stał się cud. To, co było niewiarygodne, ziściło się.

Przyjechała Pani teraz tylko na krótko. A to taki kawał drogi...

Przyjadę znów. I mam nadzieję, że zobaczę wtedy ten spektakl, o którym pani mówiła - Mister Barańczak, poodwiedzam stare kąty i nacieszę się przyjaciółmi.

Rozmawiała Grażyna Wrońska