Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Ciasto kawalera wśród lalek

Z cyklu "Sztuki od kuchni" - u Janusza Ryl-Krystianowskiego*

fot. archiwum Janusza Ryl-Krystianowskiego - grafika artykułu
fot. archiwum Janusza Ryl-Krystianowskiego

Przyznam, że czuję spory sentyment do gabinetu dyrektora artystycznego Teatru Animacji. Kiedyś spędziłam tam wiele godzin na rozmowach pozwalających mi lepiej zrozumieć różnice między "starym Marcinkiem" a teatrem, który proponował Janusz Ryl-Krystianowski.

Przyjechał do nas w 1989 roku z Jeleniej Góry ze swoją ideą i manifestem Teatru Animacji. Dlaczego nie miał to już być teatr lalkowy, taki jak wcześniej, za Haliny Lubicz, Leokadii Serafinowicz czy Wojciecha Wieczorkiewicza? Jaką rolę odgrywać miał tu aktor? To były fundamentalne pytania. Aktor animujący, aktor w żywym planie, aktor jawnie współuczestniczący w kreacji, odwołujący się do tradycji teatru dramatycznego, ale pozostający jednocześnie w opozycji do niego, ponieważ programowo posługujący się lalką i przedmiotem.

Aktor oglądany czasem w przedstawieniach typu Ja, Feuerbach, a czasem w Jasiu i Małgosi.

Dobrze wspominałam tę rozmowę, więc mnie nie zmartwiła wiadomość, że nasze spotkanie ma się odbyć w gabinecie. Zastanawiałam się tylko, jak dyrektor poradzi sobie w tych okolicznościach z kulinarnym zadaniem. Wybrnął bardzo prosto: na stole postawił filiżanki z kawą oraz wielki talerz z ciastem. - To Ciasto Kawalera! - poinformował. - Pomyślałem, że w południe to najlepsza propozycja.

Ciasto Kawalera było sypkie, ale nie rozsypujące się, wilgotne, ale nie klejące, słodkie, ale nie przesłodzone, a do tego przełożone powidłami śliwkowymi na dwóch równych wysokościach. Jak od linijki. - Zaczynamy od 4 jajek wymieszanych ze szklanką cukru - zaczął opowieść o recepturze. - Dokładamy szklankę mąki ziemniaczanej, potem 2 czubate łyżki mąki pszennej, 2 łyżeczki proszku do pieczenia i szczyptę soli. Ćwierć kilograma masła (albo margaryny) topimy w garnku na małym ogniu i gorące wlewamy do masy. Znowu mieszamy. Na koniec dodajemy odrobinę zapachu do ciasta, wedle uznania: rumowego lub arakowego. Piekarnik ustawiamy na 120 stopni. Foremkę smarujemy tłuszczem i obsypujemy bułką tartą, wlewamy ciasto i wstawiamy do pieczenia. Po paru minutach podwyższamy temperaturę do 130 stopni, a po godzinie do 160. Kiedy ciasto się zarumieni, sprawdzamy patyczkiem, czy już doszło, wyjmujemy, studzimy, wyciągamy z formy, przekrawamy, smarujemy powidłami. I to wszystko! - zakończył opis, wrzucając jednocześnie na nasze talerzyki kolejne kawałki swego dzieła. Może tajemnica jakości tkwi w tym różnicowaniu temperatury? - pomyślałam. - Jedno jest pewne: jeśli "kawaler" poczęstuje "pannę" takim ciastem, zasada "przez żołądek do serca" na pewno zadziała. Przyszłam tu jednak nie tylko po to, by zdobywać wiedzę o sztuce kulinarnej.

Znamy się tyle lat, a całkiem niedawno uzmysłowiłam sobie, że nie wiem, kim jesteś z wykształcenia.

- Skończyłem Wydział Filozoficzno-Historyczny Uniwersytetu Łódzkiego.

A nie reżyserię?!

- Reżyserem i aktorem jestem po egzaminach eksternistycznych.

Jak to możliwe, że przy takim "obciążeniu" rodzinnym nie wybrałeś szkoły teatralnej?

- No właśnie z powodu "obciążenia" wybrałem studia pedagogiczne, bo od początku chciałem być dyrektorem teatru dla dzieci, a jedynie studia pedagogiczne upoważniały do objęcia tej funkcji.

Dyrektorem?

- Chciałem robić swój teatr. Inaczej to było niemożliwe.

Wróćmy do "obciążeń"...

- Moj stryj Henryk był przed wojną instruktorem teatralnym, jego żona robiła w szkole teatrzyk kukiełkowy, on sam zainteresował się jednak lalkami w oflagu w Murnau. Po wojnie objął Teatr "Groteska" w Krakowie, do którego ściągnął mojego ojca Alfreda. Alfred żył na Polesiu, był nauczycielem i szukał różnych sposobów na zainteresowanie swoich uczniów literaturą. Wymyślił teatr lalkowy. Bracia o tych wspólnych pasjach zgadali się dopiero po wojnie. Ojciec pozostał w "Grotesce" jako aktor, a stryj założył Teatr "Arlekin" w Łodzi. Ja właściwie wychowywałem się w teatrze, jako pięcioletnie dziecko nawet występowałem na scenie: w określonym momencie, popychany przez jednego aktora, krzyczałem: "Mamo, król jest nagi!".

I nigdy nie myślałeś o teatrze "dla dorosłych"?

- Zawsze mnie interesował teatr formy. Tego bakcyla musiałem połknąć w "Grotesce".

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, czy studia pedagogiczne były dobrym pomysłem?

- Tak, dzięki temu lepiej poznałem psychikę dziecka. Ze sztuką miałem kontakt na co dzień, dzięki studiom wiedziałem, co można pokazywać dziecku i jak, żeby go nie zranić, nie skrzywdzić. Zmienia się sposób opowiadania, świat wokół nas, ale kontakt z drugim człowiekiem ciągle budowany jest wedle tych samych prawideł. A dziecko to ogromna odpowiedzialność, delikatna konstrukcja psychiczna.

Lata temu stworzyłeś manifest swojego teatru. Ciągle jest aktualny?

- Tak, chociaż myślenie o aktorze w żywym planie, który animuje przedmioty, lalki, przestało być rewolucyjnym. Bardzo się to upowszechniło. Do tego stopnia, że dziś myślę coraz mocniej o konieczności powrotu do źródeł: o wprowadzeniu ponownie dominującej pozycji lalki na scenie. Nawet ostatnio zrobiłem w Bielsku-Białej taki spektakl, Złoty klucz. Planuję kolejne. Zastanawiam się oczywiście, jak zostaną odebrane, bo jednak przez lata przyzwyczajałem widzów do czegoś innego.

A czy w ogóle teatr dzieciom jest jeszcze potrzebny? Są książki, są filmy... Niewiele teatrów uwzględnia młodych widzów. Może to coś znaczy?

- Baśń uczy, kształtuje, rozwija, daje pewność, że człowiek wyjdzie nawet z największej opresji. Ważne jest to, że w teatrze dziecko siedzi wśród swoich rówieśników, którzy sceniczne sytuacje przeżywają tak samo jak ono. Najpierw się widzi, potem słyszy, a na końcu rozumie. Tak to działa w teatrze. Bez uwzględnienia tej właśnie kolejności nie ma wejścia w kulturę. Są filmy, to prawda... Ale weźmy na przykład Kubusia Puchatka, który kiedyś był w naszym repertuarze. Teraz grać go już nie można z powodu zakazu narzuconego przez spadkobierców A. A. Milne'a. W japońskich kreskówkach nie ma w ogóle problemu Kubusia! Nie ma tych znakomitych stwierdzeń typu: "im bardziej Kubuś zaglądał do środka, tym bardziej tam nie było Prosiaczka"! Wszystko uległo uproszczeniu, zniknęła cała filozofia Misia o Bardzo Małym Rozumku. No i rzecz najważniejsza: teatr to kontakt żywego aktora z żywym widzem. Tego ani film nie zapewni, ani rodzinna lektura. A co do młodych widzów... Po dwóch latach przerwy, spowodowanej remontem Sali Witrażowej, wracamy do spektakli dla nich. Tyle tylko, że na siłę przyciągnąć do teatru nikogo się nie da. Jest wiele wspaniałych tekstów dla różnych grup wiekowych. Centrum Sztuki Dziecka od lat organizuje konkursy dramaturgiczne, a my często sięgamy po nagradzane tam prace. Mamy najwięcej w kraju wystawień sztuk współczesnych. Teatr ma obowiązek wobec klasyki (stąd baśnie), ale i wobec współczesności - w ten sposób pomaga zrozumieć świat wokół, uporać się z jego problemami. Ale - powtarzam - takiego spotkania trzeba chcieć.

Rozmawiała: Anna Kochnowicz

*Janusz Ryl-Krystianowski (ur. 22.03.1943 r.) - reżyser i aktor, od 1989 roku dyrektor artystyczny Teatru Animacji w Poznaniu i Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Współczesnych dla Dzieci i Młodzieży Kon-Teksty (w maju odbędzie się jego 6. edycja)