Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Cały czas doskonalę język

O Zośce, zainteresowaniu muzyką ludową i graniu polskich standardów z amerykańskimi muzykami mówi Maciej Fortuna, trębacz jazzowy i kompozytor.

. - grafika artykułu
fot. E. Korsak

Najnowsza Pańska płyta to Zośka. Skąd tytuł?

Mojemu przyjacielowi urodziła się córka o tym imieniu i jej narodziny zbiegły się niemal idealnie z premierą płyty. Ale też Zośka jest słowem, które mi się dobrze kojarzy: z czymś pięknym, dobrym, polskim - a jednocześnie z czymś, co chcieliśmy na tej płycie uzyskać.

Wywodzi się ona z inspiracji muzyką ludową. Czy to świeża fascynacja?

Polska muzyka ludowa interesowała mnie od dłuższego czasu. W czasach licealnych występowałem z zespołem Poligrodzianie - to był mój pierwszy kontakt z taką muzyką. Później była ona ciągle obecna. W pracy z triem jazzowym wykorzystywałem mnóstwo polskich akcentów ludowych. Żeby pokazać coś, co nie jest związane z amerykańskim jazzem i co nie jest nawet europejskie, ale właśnie tutejsze.

A bezpośrednia przyczyna powstania tej płyty?

Graliśmy trasę koncertową z Amerykanami: Mackiem Goldsburym, Erikiem Unsworthem i Frankiem Parkerem. Wykonywaliśmy amerykańskie utwory i własne kompozycje. Jest zima, grudzień 2013, Eric przewraca się, niszcząc totalnie doskonały kontrabas, który pożyczył od lutnika z Berlina, i jednocześnie uszkadza saksofon Goldsbury'ego. Wynająłem więc jakikolwiek kontrabas, jaki był dostępny. Dla Macka zostały wypożyczone saksofony, w tym sopran, który nie stroił. Mieliśmy więc dodatkowe walory - tak zmienione brzmienie, że kontynuowanie trasy z tym dawnym repertuarem nie miało najmniejszego sensu. Pojechałem do Akademii Muzycznej, wypożyczyłem kilka tomów Kolberga, dałem każdemu po książce i kazałem wybrać dwa utwory. Dorzuciłem kilka swoich kompozycji i w ten sposób powstał materiał Zośki.

I - jak sam Pan pisze - zamiast grać amerykańskie standardy z polskimi muzykami, robi Pan na odwrót.

Być może stoi za tym uniwersalność języka muzyki albo po prostu nasze kultury są blisko siebie? Coś sprawiło, że Amerykanie w naturalny sposób odnaleźli się w polskich utworach i nadali im faktycznie inny charakter. Dziś nie chciałbym już z nimi grać tego amerykańskiego jazzu.

Recenzenci jako kontekst dla Waszej płyty wskażą oczywiście dzieła Zbigniewa Namysłowskiego sprzed kilku dekad. Ale co ciekawe, w ostatnich latach wielu jazzmanów nagrywa płyty inspirowane ludowością: m.in. Irek Wojtczak, Dominik Strycharski, High Definition Quartet, Babooshki. Czym Pan to tłumaczy?

To jest dobre pytanie. Jako wydawca mogę powiedzieć, że bardzo nie chciałem tego albumu publikować (śmiech), ale byłem bombardowany przez dwa lata przez moich partnerów, że muszę to zrobić. Mam bowiem starannie zaplanowaną na koniec marca premierę płyty mojego tria. No i tak wielu artystów sięga po muzykę ludową... A skąd się to bierze? Dojrzałość osiąga pierwsze pokolenie ludzi, którzy wzrastali w Polsce unifikowanej, jednoczonej w standardach. Nie chodzi mi o UE, bardziej o język internetu, język angielski, pewnego rodzaju kultury masowej, która zdominowała każdy zakątek naszej aktywności. I być może na tym tle chcielibyśmy się jednak identyfikować ze swego rodzaju źródłem, z tradycją, która była przez dłuższy czas wypierana.

Ogromna jest ilość Pańskich projektów: akustycznych, elektrycznych, elektronicznych. Jak to tłumaczyć: potrzebą wyrażania siebie, sprawdzania siebie?

Te różne projekty się bardzo mocno uzupełniają. Poza tym nie oszukujmy się: nie da się przedstawić tej samej emocji muzyką jazzową i heavy metalem. Inna jest intensyfikacja emocji, inny rodzaj komunikatu. A ja cały czas doskonalę język uniwersalny, charakterystyczny i typowy tylko dla mnie we wszelkich tych formach. I nie potrafię robić jednego. Tak było zawsze. Uspokoił mnie bardzo muzykolog John Sloboda, wielki autorytet, który wyznaje zasadę, że w przeciwieństwie do wszelkich innych aktywności, w przypadku zawodów związanych ze sztuką muzyczną, im większa ilość różnych przedsięwzięć, tym wyższa jakość.

Ale pracy ma Pan mnóstwo.

Samo ćwiczenie na trąbce, na które muszę poświęcić 5-6 godzin dziennie, żeby utrzymać swój poziom...

Codziennie?

Niestety. To jest ten minus. Ostatnio często zarywam noce, żeby ćwiczyć. Dlatego tak się to później odbija na czasie wolnym (śmiech). Na szczęście lub nieszczęście należy robić częste przerwy.

Są jednak i wymierne sukcesy. Od Nagrody Artystycznej Miasta Poznania, którą Pan otrzymał, poprzez zagranie roli Milesa Davisa u boku Lee Konitza, podczas Made in Chicago 2014, po owacyjnie przyjmowane koncerty na całym świecie...

To prawda. No i od kilku lat zauważyłem, że dopiero w trasie odpoczywam (śmiech). Wcześniej bywałem zmęczony, zestresowany. Teraz to się odwróciło. Oczekuję wręcz tych wyjazdów.

Pracuje Pan właśnie nad pomysłem związanym z twórczością Wisławy Szymborskiej.

Tak. Mamy projekt z muzyką do poezji Szymborskiej, w którym jej słowo mówione zostaje opatrzone dźwiękiem trąbki, grającym dokładnie na wysokościach jej słów.

To się rodzi czy jest już gotowe?

Rodzi się od 2014 roku. To jest piękne wyzwanie ponadmuzyczne: są kontrolery ruchu, urządzenia sterujące napięciem prądu, przez co będziemy mogli "grać" na różnych przedmiotach. I warstwa wizualna: czyli kolaże Szymborskiej, które według przygotowanego przeze mnie scenariusza zostaną poddane animacjom, przetworzeniom. Pracy jest multum. Musimy przygotować trwający 60 minut film, na który będą nakładane kolejne warstwy wideo. Także obraz ze sceny na żywo. Do tego trąbka, perkusja, elektronika, głos Wisławy, który wyznacza tonację, rytm, charakter tych utworów.

Kiedy to zobaczymy i usłyszymy?

Prapremiera będzie w Bolonii w maju. Premiera koncertowa w okolicach 3 października w Krakowie w ramach 20. rocznicy przyznania Nagrody Nobla. Bardzo chciałbym pokazać to w Poznaniu lub jego okolicach.

Wcześniej zabrzmi Concierto de Aranjuez.

13 marca zapraszam wszystkich do Auli Nova AM. To pierwsze w Polsce wykonanie tego utworu w aranżacji Gila Evansa, z trąbką i orkiestrą jazzową pod dyrekcją Patryka Piłasiewicza. Ja znowu wcielam się w rolę Milesa Davisa (śmiech). Ale będę się starał grać swoim sposobem, tak jak brzmi muzyka improwizowana w XXI wieku.

W latach 90. był taki podział jazzu, który wyobrażali dwaj trębacze: Wynton Marsalis i Lester Bowie. Pierwszy był symbolem wierności tradycji, ale zdaniem wielu zbyt cukierkowym, gładkim; drugi poszerzał jazzowy idiom, wychodząc czasami bardzo daleko ku innym stylom. Czy dzisiaj taki spór ma jeszcze sens?

Widzę nieco inny podział: jazz amerykański i europejski. Amerykanie jednak obrali w większości drogę przywiązania do swojej tradycji, związanej ze swingiem. Natomiast muzyka europejska została bardziej zdominowana zagadnieniem pulsu, jak jazz skandynawski chociażby. Sama pulsacja nie jest już swingowa. I szuka natchnienia w swojej ludowości.

A Zośka na tym tle?

Jest ciekawym eksperymentem. Który element dominuje? Chyba jest gdzieś pośrodku, może z lekkim ciążeniem amerykańskim. Bo mamy tu europejskie frazowanie na tle bardzo mocno swingującej sekcji rytmicznej. Choć oczywiście każdy może to usłyszeć po swojemu.

Rozmawiał Tomasz Janas

Maciej Fortuna trębacz, kompozytor, ważna postać polskiej sceny jazzowej i poznańskiego środowiska muzycznego. Lider wielu zespołów. Jest doktorem nauk muzycznych, wykładowcą poznańskiej Akademii Muzycznej. Ukończył też wydział prawa na UAM. W czerwcu 2014 otrzymał Nagrodę Artystyczną Miasta Poznania. Prowadzi oficynę Fortuna Music, w której wydaje swoje płyty.