Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Rock to nie przeżytek

Powrót do genezy i zupełnie nowe utwory. Koncert Raya Wilsona w Teatrze Wielkim z pewnością zadowolił nie tylko starych fanów grupy Genesis. Szkocki wokalista przypomniał nam jej wielkie przeboje, ale jego ponad dwugodzinny występ był również małą prezentacją najnowszych albumów, które są czymś więcej niż tylko zestawem rockowych ballad.

. - grafika artykułu
fot. Tomasz Nowak

Melancholia bijąca ze sceny, tonowana przez radość publiczności - to chyba najtrafniejsze podsumowanie niedzielnego koncertu Wilsona - eksperta od "stonowanej" muzyki gitarowej. Bądźmy szczerzy: muzyk nigdy nie był specjalnym zwolennikiem eksperymentowania, częściej doskonaląc stare patenty niż od nich odchodząc. Jego nisza jest jak strefa komfortu, jednak by nie zabrzmieć nazbyt krytycznie, to trzeba przyznać, że nie ma specjalnego powodu, by chcieć go z niej wyciągać. W końcu na emocjach odbiorcy gra nie gorzej niż na gitarze.

Tego wieczoru jego zasmucony, a jednak paradoksalnie przepełniony nadzieją głos, majestatycznie niósł się po sali wypełnionej do maksimum. Najdonioślej brzmiał zwłaszcza w tak podniosłych chwilach jak wykonanie energetycznego "No Son of Mine" z repertuaru Genesis czy "Solsbury Hill" z debiutanckiego albumu Petera Gabriela, wciągając nas nie tyle w rockowe widowisko, ile w refleksyjny seans. Bo nawet jeśli w programie znalazło się wystarczająco dużo utworów do potupania nóżką i pokiwania głową (choćby niebanalne "That's All"), to zaprezentowany repertuar był bardziej ucztą dla ducha.

Mieliśmy również okazję sprawdzić jak nowe solowe utwory Raya sprawdzają się na scenie. Proste, a jednak zapadające w pamięci "muzyczne historie" o ludzkich emocjach - i tych, które chcemy przyciągać i tych, od których chcemy uciekać. Przykładem niech będzie przepiękne wykonanie tytułowej piosenki "Song For a Friend" z najnowszego albumu artysty. Utworu nagranego w hołdzie dla zmarłego przyjaciela, w wersji koncertowej zyskującego na jeszcze większej mocy. Za sprawą technicznych umiejętności muzyków, ale i ich ogromnego wyczucia.

A skoro już o nich mowa, to nie sposób pominąć wkładu, jaki wnoszą w jego muzykę członkowie zespołu. Jak niemiecką skrzypaczkę Steffi Hoelk nie sposób określić mianem "pani od ornamentów", tak i saksofonistę Marcina Kajpera, perkusistę Mariusz Koszela oraz grającego na fortepianie Michała Łyczka trudno jest ocenić jako typowych muzyków sesyjnych. To instrumentaliści, którzy z jednej strony "znają swoje miejsce w szeregu", z drugiej potrafią zagrać pierwsze skrzypce w wymagających tego momentach. Dobrze pokazał to "Follow You Follow Me" Genesis - złoty przebój, który wciąż nie chce się zestarzeć.

Nie można nie wspomnieć również o edynburskim gitarzyście Alim Fergusonie, autorze ubiegłorocznej solówki "A Sequence of Moments", który podobnie jak w przypadku współpracy z Wilsonem, buduje atmosferę za pomocą wyciszonych, ambient rockowych brzmień i nieinwazyjnych solówek. W końcu nie w każdym przypadku chodzi o ekstrawaganckie popisy à la Steve Vai, ale o zbudowanie sugestywnego, malowniczego tła, co wyraźnie słychać było w jednej z classic rockowych wizytówek Wilsona, utworze "Another Day".

Nie pierwszy raz małym bohaterem koncertu był też brat Raya, Steve Wilson (nie mylić z liderem Porcupine Tree), który muzyczne szlaki przecierał z nim już na początku kariery. Wydawałoby się, że chórki to zawsze tylko dodatek, jednak w przypadku klasycznej muzyki gitarowej, bliskiej estetyce post i progressive rocka, odgrywają one niebagatelną rolę - tak jak w przypadku Brytyjczyków z "nieodległej" przecież Anathemy. Już najwyższy czas, by Steve Wilson przestał stać z boku, o czym niedzielny koncert przekonał tak jak niegdyś udział artysty w pamiętnym zespole Stiltskin. To znaczące, że wykonanie "Inside", największego przeboju tej grupy, był jednym z najbardziej poruszających momentów tego koncertu.

Sebastian Gabryel

  • Ray Wilson: Genesis Classic
  • Teatr Wielki
  • 12.02