Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Wojny rasowe

W latach 90. Spike Lee uznawany był za guru kina niezależnego, ale w ostatniej dekadzie próżno szukać w jego filmografii wartościowych dzieł pokroju "Rób, co należy" czy "Malcolm X". Po dłuższej przerwie jednak amerykański reżyser wraca do tematyki nienawiści rasowych i to z niebylejaką historią - na tapet wziął bowiem prawdziwy przypadek Rona Stallwortha, który w latach 70. jako pierwszy czarnoskóry dołączył do Ku Klux Klanu.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Po wstąpieniu do policji pierwszy czarnoskóry funkcjonariusz w Colorado trafił do wydziału śledczego. Jak się można spodziewać, już na wstępie został wtyką w studenckiej przybudówce Czarnych Panter. Nie był jednak z tego powodu najszczęśliwszy, pewnego razu więc, kiedy natrafił w gazecie na ogłoszenie rekrutacyjne Ku Klux Klanu, bez wahania sięgnął po telefon. Jako "orędownik prawdziwych białych Amerykanów" wypadł tak przekonująco, że został zaproszony na spotkanie, a następnie przyjęty do organizacji.

Rzecz jasna nie osobiście - żeby utrzymać iluzję, Ron przeprowadzał rozmowy telefoniczne, ale na spotkania chodził mający żydowskie pochodzenie detektyw Flip Zimmerman. Ponieważ również Żydzi byli celem amerykańskich rasistów, cała opowieść na pierwszy rzut oka może wydawać się grubymi nićmi szyta. Lee sięgnął jednak po formułę komedii i podkoloryzowując nieco materiał wyjściowy, mnoży zbiegi okoliczności, tworząc wciągającą i przy tym zabawną historię, w znacznej mierze opartą na grze aktorskiej i dialogach. Świetnie wypadają bowiem rozmowy między bohaterami a członkami Ku Klux Klanu, podczas których obnażany jest nacjonalistyczno-rasistowski dyskurs - dyskutanci stosują mowę nienawiści tak swobodnie, jakby rozmawiali o pogodzie, a "test na Żyda", okraszony dysputą o Holokauście, przeprowadzony przez działacza organizacji na granym przez Adam Drivera Zimmermanie, to już prawdziwy majstersztyk. Driverowi wtóruje John David Washington (syn Denzela), który brawurowo wcielił się w głównego bohatera.

Powrót do lat 70. udał się tutaj doskonale - fryzury afro, muzyka boogie, nawiązania do kryminałów tamtych czasów czy przede wszystkim czerpanie garściami z nurtu blaxploitation, którego postacie-symbole, takie jak Coffy czy Cleopatra Jones, w jednej ze scen przywoływane są literalnie, działają na czysto filmowym poziomie. Jednocześnie Lee nie traci z oczu ważniejszego celu - piętnowania radykalnych dyskursów, nie tylko zresztą płynących z wnętrza organizacji kultywującej ideę "białej Ameryki". Jeden z najmocniejszych momentów w filmie to bowiem zmontowane ujęcia, w których grupa rasistów w zapamiętaniu wykrzykuje "white power!", a bractwo czarnych studentów, niemalże w kontrze, równie żarliwie skanduje "black power!". Lee  bardzo dobrze wyczuwa, kiedy warto uderzyć prosto z serducha, a kiedy lepiej spojrzeć z nieco większego dystansu.

Pozorne rozwodnienie formuły kina zaangażowanego okazało się w wypadku "Czarnego Bractwa" bardzo dobrym rozwiązaniem. Dzięki temu reżyser dociera do szerokiej publiczności, jednocześnie nie zapominając o przekazie. A ten w ostatnich, dokumentalnych scenach wali w widza bezpardonowo - pokazuje, jak w atmosferze powszechnego przyzwolenia na radykalizmy rasizm i nacjonalizm znowu opanowują amerykańskie ulice, nie zostaje oszczędzony nawet, a może raczej szczególnie, prezydent Donald Trump. Spike Lee najnowszym filmem udowadnia, że jest artystą bardzo potrzebnym Ameryce na ciężkie czasy.

Adam Horowski

  • "Czarne bractwo. BlacKkKlansman"
  • reż. Spike Lee

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018