Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Tasiemiec po włosku

Historia Massimo, dziennikarza sportowego, który całe życie zmaga się z poczuciem pustki po nagłej śmierci matki, jest przejmująca sama w sobie. Szkoda, że poprzez przegadanie i nadmiar środków reżyser "Słodkich snów", Marco Bellocchio, uczynił z niej przydługawy i nudny melodramat.

. - grafika artykułu
fot. Simone Martinetto

Akcja filmu Bellocchiego toczy się równolegle na dwóch płaszczyznach - w latach 90, w których dorosły Massimo pracuje w jednej z turyńskich gazet codziennych, i przeszło trzydzieści lat wcześniej, kiedy przenosimy się do lat jego szczęśliwego dzieciństwa. Zwyczajnego i beztroskiego do czasu, kiedy w niewyjaśnionych dla chłopca okolicznościach umiera jego matka, a on z dnia na dzień musi nauczyć się żyć bez wcześniejszego poczucia bezgranicznej miłości i bezpieczeństwa. Od tego momentu wszystko, co wydarza się potem, jest z góry przewidywalne. Mały Massimo buntuje się i reaguje ucieczką w świat dziecięcej wyobraźni, dorośli w jego rodzinie ukrywają przed nim prawdę, a widz domyśla się tego od samego początku. Dorosły Massimo z kolei przeczuwa, że coś tu jest nie tak, ale boi się pytać, więc przez lata próbuje z mniejszym lub większym skutkiem złapać równowagę i jakoś ułożyć sobie życie. Do czasu, kiedy jako dziennikarz wojenny tuż po powrocie z Sarajewa doświadcza pierwszego ataku paniki. I to nie w reakcji na wojenne bodźce, ale po otrzymaniu listu z pudełkiem zapałek, które kiedyś należały do jego matki. Pojmuje wtedy, że nie da się tak żyć i szuka rozwiązania. Jednym ze sposobów jest powrót do domu dzieciństwa i uporządkowanie rodzinnych pamiątek. Drugim, wizyta u lekarki, z którą jak się okazuje szybko (zdecydowanie za szybko!) wchodzi w zażyłą relację.

Kwestia niewiarygodnych połączeń (jak to między Massimo i młodą lekarką) to jednak nie największy problem tego filmu. Większym zmartwieniem są moim zdaniem nieprzemyślane, przegadane dialogi. Zabieg nieustannego "mielenia" przeżyć i myśli głównego bohatera, z których każda jest wypowiadana na głos i wprost, nie służy tej opowieści. Rozmowy toczone między bohaterami to w zasadzie nieustanne powtarzanie tych samych wniosków, które po krótkim czasie zaczynają irytować i nudzić. Owszem, mogę wiele wybaczyć Włochom znanym z potoczystego języka i długich, ognistych dyskusji dotykających praktycznie każdej dziedziny, jednak kiedy mowa o nieprzeżytej żałobie, oczekiwałabym nieco więcej intymności i umiaru.

W rezultacie nadmiar środków i słów (tylko Valerio Mastandrea w roli Massimo stara się jakoś to ograniczyć oszczędną grą aktorską), która przez ponad dwie godziny zewsząd wyziera z ekranu, spłyca temat i nie pozwala poczuć jego wielkiej wagi, a całość bardziej przypomina koncept kiepskiego serialu niż ambitnego dramatu. Do opery mydlanej upodabnia go również kiepska charakteryzacja bohaterów, choćby ojca i ciotki głównego bohatera, którzy za sprawą nie do końca udanych zabiegów, po latach, w porównaniu do części retrospektywnych, wyglądają raczej jak aktorzy podrzędnego teatru niż realne postaci.

Film powstał na podstawie powieści Massima Gramelliniego "Fai Bei Sogni" ("Słodkich snów"), która we Włoszech odniosła jeden z największych sukcesów wydawniczych ostatnich lat. To ponoć historia częściowo oparta na faktach. Tym bardziej szkoda, że zmarnowano jej potencjał.

Anna Solak

  • "Słodkich snów"
  • reż. Marco Bellocchio