Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Malować światłem

Za życia sprzedał tylko jeden obraz, po śmierci został uznany za jednego z najwybitniejszych malarzy w dziejach. Po "Twoim Vincencie", który gościł na kinowych ekranach zaledwie dwa lata temu, XIX-wieczny postimpresjonista powraca w filmie "Van Gogh: U bram wieczności".

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Życie Vincenta van Gogha jest świetnie udokumentowane, głównie za sprawą bogatej korespondencji, którą autor "Słoneczników" prowadził ze swoim młodszym bratem Theo. Mimo to reżyser Julian Schnabel nie zdecydował się na zrealizowanie klasycznej ekranowej biografii - słusznie zauważył, że jakiekolwiek kopiowanie w sztuce, również filmowej, jest z gruntu nieciekawe, a najbardziej interesujące jest to, co jednostkowe, wyjątkowe i nieuchwytne. Takie było właśnie van Gogha patrzenie na świat, zresztą ustami wcielającego się w niego Willema Dafoe sam w filmie przyznaje, że widzi więcej, jego percepcja jest bliższa rzeczywistości i chce się nią podzielić z innymi ludźmi. "U bram wieczności" to nie odtworzenie zdarzeń z życia, lecz właśnie próba przyjęcia wyjątkowej perspektywy malarza, spojrzenia na świat jego oczami.

Film skupia się na dwóch ostatnich latach życia artysty - wyjeździe z Paryża na południe, do Arles, gdzie chciał stworzyć komunę artystyczną, pobycie w szpitalu psychiatrycznym w Saint-Rémy, a także ostatnich miesiącach życia spędzonych w miejscowości Auvers-sur-Oise, niedaleko stolicy Francji. Przez cały ten czas Vincent był zależny finansowo od swojego brata, z którym łączyła go głęboka przyjaźń. Utrzymywał też bliską relację z innym słynnym malarzem postimpresjonistą, Paulem Gauguinem, który towarzyszył mu w Arles, czyli w miejscu, w którym Holender czuł się skrajnie wyalienowany i samotny.

Kamera nieraz przybiera subiektywną perspektywę głównego bohatera, ujęcia pełne są zbliżeń, szczególnie twarzy innych osób, a także delikatnych zniekształceń, obrazujących poczucie niezręczności, osaczenia i niezrozumienia niezwykłego artysty w świecie zwykłych ludzi. Zupełnie inaczej wyglądają sceny, w której van Gogh wchodzi w kontakt z naturą - wtedy ujęcia stają się czyste, malarskie, przepełnione spokojem i naturalnym światłem. Doskonale tę dwoistość oddaje kreacja Willema Dafoe, który choć ma już 64 lata (van Gogh zmarł w wieku 37 lat), niekiedy wygląda jak żywcem wyjęty z autoportretu malarza. Aktor nie pozwala sobie na szarżę, zresztą słusznie, bo na ekranie nie widzimy żadnych ekscentrycznych zdarzeń, nawet słynne obcięcie ucha odbywa się poza okiem kamery. Dafoe wybitnie gra jednak nieoczywistymi emocjami - obrazując pasję tworzenia, ale i poczucie niepokoju w obecności innych ludzi, obawy o swoją psychikę, której kruchości wydawał się być świadomy.

"U bram wieczności" to film refleksyjny, niełatwy w odbiorze z uwagi na powolne tempo, z doskonałą rolą Dafoe, ale też znakomitym drugim planem (wyróżnia się Oscar Isaac jako charyzmatyczny Paul Gauguin, świetny jest też Mads Mikkelsen jako ksiądz) i zapadającymi w pamięć scenami - z pewnością pamiętne jest spotkanie van Gogha z przepełnionym troską bratem w szpitalu, kiedy obaj leżą na łóżku i przytulają się do siebie, czy też rozmowa o Bogu i sztuce z kapłanem, który musi ocenić czy artysta ma prawo opuścić szpital psychiatryczny. Szczególnie wymowna jest jednak scena początkowa, uzupełniona potem pod koniec filmu, w której van Gogh spotyka na ścieżce dziewczynę. Z początku niewinna, staje się niepokojąca, mimo że - a może właśnie dlatego - do końca jako widzowie nie dowiadujemy się, co się tam właściwie wydarzyło. Reżyser nie maluje bowiem pełnego obrazu artysty, nie szufladkuje, nie analizuje osobowości, tym bardziej nie stawia pomnika. Raczej tworzy impresje, ukazuje malarską pasję, ale i tragizm niezrozumienia. Pozostawia puste miejsca, które są nieodłączną częścią złożoności targanego sprzecznościami, głęboko wrażliwego człowieka.

Adam Horowski

  • "Van Gogh: U bram wieczności"
  • reż. Julian Schnabel

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019