Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Łowca replikantów

"Blade Runner 2049" Denisa Villeneuve, sequel słynnego filmu Ridleya Scotta, to kino z wysokimi ambicjami dla wymagających widzów.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Pomysł zmierzenia się z ikonicznym filmem jakim jest "Blade Runner" (w złotej erze polskich tłumaczeń - "Łowca androidów") z 1982 roku i stworzenia sequela od początku wydawał się, oględnie mówiąc, dość ryzykowny. Istniało duże prawdopodobieństwo, że szerokie grono fanów filmu odsądzi reżysera od czci i wiary za nieuprawnione mierzenie się z klasyką, reszta do kina nie pójdzie, bo uzna film za kolejny obraz w typie "przygody superbohatera, część 17". Być może to właśnie świadomość niewielkich szans na sukces dała Denisowi Villeneuve poczucie nieskrępowania oczekiwaniami widzów. Dzięki temu zrobił taki film, jaki chciał zrobić. Z piekielnie dobrym skutkiem.

Początkowo odrzucony przez krytykę i widzów "Blade Runner" dopiero z czasem doczekał się miejsca w panteonie filmów SF. Nawiązująca do kina noir historia o Ricku Deckardzie, policjancie z Los Angeles eliminującym replikantów, przyciągała wzrok warstwą wizualną i zapadała w pamięć dzięki melancholijnemu nastrojowi. Ciągła noc rozświetlana neonami, lejące się z nieba strugi kwaśnego deszczu podkreślały antyutopijny charakter świata roku 2019. To był film nie tyle o rozwoju technologii czy dostarczający scenariuszy na to, jak będzie wyglądał świat przyszłości. Zamiast tego obraz skupiał się raczej na głęboko egzystencjalnych tematach - na tożsamości i tym, co to znaczy być (lub nie być) człowiekiem. Replikanci z filmu Ridleya Scotta to sztucznie stworzeni ludzie, z krwi, kości i DNA, służący ludzkości do pracy jako niewolnicy w pozaziemskich koloniach.

Akcja filmu Villeneuve'a dzieje się po 30 latach od tamtych wydarzeń. Świat w roku 2049 został nakreślony z wielką pieczołowitością, to odwzorowanie naszych lęków i projekcji, a czasem wręcz dosłowne cytatowanie ze współczesności. Ziemia została absolutnie zdewastowana, ludzkość żyje w betonowych wielopoziomowych miastach, poza którymi ciągną się w nieskończoność wysypiska śmieci i nieużytki. Roślinność praktycznie nie istnieje, drewno na czarnym rynku osiąga niebotyczne ceny. Deszczową noc z filmu Scotta zastępuje ponury dzień, z szarego nieba leci szary opad - niby śnieg, niby pył. Tym światem rządzą wielkie korporacje technologiczne. Największa z nich, należąca do Niandera Wallace'a (Jared Leto) zajmuje się tworzeniem replikantów i zarabianiem na "produktach" wyposażonych w sztuczną inteligencję. Ich bogactwo opiera się na taniej pracy dostarczanej przez mieszkańców biednych regionów i obojętności kupujących względem takiego stanu rzeczy. Świat jest zadziwiająco analogowy, a przez to spójny z filmowym światem z 2019 roku. Mamy co prawda latające samochody, ale noc czy mglisty dzień rozświetlany jest znów głównie neonami, a nie ekranami komputerów czy smartfonów. To dlatego, że ludzkość chyba straciła wiarę w technologie cyfrowe. Gdzieś między akcjami obu filmów miał miejsce tzw. blackout - pod wpływem impulsu elektromagnetycznego wszystkie cyfrowe dane zostały wykasowane.

Pracę Ricka Deckarda wykonuje kolejny blade runner, czyli replikant K (Ryan Gosling). Jego zadaniem jest śledzenie i "usuwanie" starych modeli. Na rynku (i w społeczeństwie) funkcjonują już nowe modele pozbawione defektów poprzedników. W dalszym ciągu służą ludzkości do wykonywania wszystkich tych prac, których ludzie nie chcą wykonywać (brzmi znajomo?), ale społeczeństwo ma problem z ich asymilacją. W stronę K nie raz leci obraźliwy epitet "skin-job", a kolega z pracy nie może powstrzymać się od rasistowskich (bo jak je inaczej nazwać?) komentarzy. Okazuje się, że obecne zadanie K wykracza poza ramy dotychczasowych zleceń, a od jego działań zależy status quo tego świata, który symbolizuje wielki mur. Nie chcę tu powiedzieć zbyt dużo, bo i przyjemność oglądania tego filmu polega na powolnym odkrywaniu wraz z K tej historii.

Tak jak w przypadku "Nowego początku", swojego poprzedniego filmu, tak i tym razem Denis Villeneuve okazał się reżyserem potrafiącym przekazać swoją wizję, ale z szacunkiem dla pierwowzoru (oraz jego fanów i fanek)."Nowy początek" powstał na podstawie opowiadania Teda Chianga, które przez swoje skupienie na zagadnieniach lingwistycznych wydawało się niemożliwe do przełożenia na język filmu. A jednak, Villeneuve stworzył niesamowity obraz, oddając historię i ducha pierwowzoru, ale tworząc zupełnie odrębne dzieło filmowe. Tak i w tym wypadku, czerpie pełnymi garściami z "Blade Runnera" Ridleya Scotta, cytuje, nawiązuje, interpretuje, ale zostawia przy tym swój bardzo mocny, reżyserski ślad. Jest tu kilka niesamowitych scen, nie mówiąc o wysmakowanych kadrach, które kontrastują z brzydotą tej rzeczywistości. To ambitne kino artystyczne, więc ci, którzy szukają taśmowo pisanych fabuł i sztampowych bohaterów wciśniętych w lateksy, powinni je omijać szerokim łukiem.

Natalia Grudzień

  • "Blade Runner 2049"
  • reż. Denis Villeneuve