Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

MADE IN CHICAGO. Częścią ich życia jest jazz

Już po raz dziewiąty Poznań stał się światową stolicą jazzu, a w centrum łatwiej było spotkać jazzmana z Chicago niż przeciętnego Kowalskiego. Miasto tętniło życiem, nastąpiło przemieszanie kultur i spotkanie ludzi, dla których jazz jest częścią życia, a nie tylko jednym z gatunków muzycznych.

. - grafika artykułu
Koncert finałowy w Nowej Gazowni. Fot. Tomasz Nowak

PIĄTEK

W piątkowy wieczór parę minut po 19 w Scenie na Piętrze Eryk Kozłowski i Lauren Deutsch tradycyjnie już powitali wszystkich gości festiwalowych i po kilku słowach wprowadzenia zaprosili artystów na scenę. Koncert Fitted Shards można porównać do spaceru po tajemniczym ogrodzie: jest pięknie, sielsko, a raz po raz tuż obok twarzy przelatuje kolorowy motyl i łagodnie muska swoimi skrzydełkami policzek...

Lider zespołu - saksofonista Greg Ward - czarował wirtuozerią oraz bardzo emocjonalnym stylem grania. Pozostali członkowie zespołu zaś: pianista Rob Clearfield, basista Jeff Greene oraz perkusista Quin Kirchner stanowili doskonałe dopełnienie wszystkich kompozycji Warda. Na szczególne uznanie zasługuje ten ostatni, bowiem solówki, które zaprezentował podczas koncertu zapierały dech w piersiach. Muzycy podczas ponad półtoragodzinnego koncertu lawirowali między jazzem współczesnym, funkiem, latino, klasyką i jeszcze kilkoma innymi stylami. Było widać, że między nimi jest chemia, a wspólne granie to dla nich czysta przyjemność.

Drugi piątkowy koncert - formacji Proyecto Libre - choć zapowiadał się niesamowicie i bardzo różnorodnie, moim zdaniem był słabszy niż występ Fitted Shards. Saksofonista Ed Wilkerson, skrzypek James Sanders oraz basista Joshua Abrams to jego najmocniejsze punkty, na nich skupiła się cała moja uwaga. Wyróżniał ich niezwykły luz w tym co robią oraz spontaniczność.

SOBOTA

Sobotni wieczór rozpoczął się występem niezwykłego tria Gray/Wilkerson/Ra. Dwójka muzyków wystąpiła poprzedniego wieczoru w ramach Proyecto Libre, ale to sobotni wieczór pozwolił im w pełni zaprezentować swoje umiejętności. Lider grupy Larry Gray rozpoczął koncert od ponad trzydziestominutowej improwizacji, podczas której wraz z Ra i Wilkersonem pokazał całe spectrum możliwości, jakie daje gra na kontrabasie, doskonale uzupełniona saksofonem i perkusją. Po tym intensywnym i wymagającym skupienia popisie muzycy, zagrali kompozycje Larrego Graya. Chyba nigdy wcześniej żaden kontrabasista mnie tak nie oczarował swoją swobodą grania i niesamowitym feelingiem, przy tym wszystkim utrzymując cały czas świetny kontakt z publicznością.

Druga sobotnia odsłona Made In Chicago to pierwszy europejski występ Marquis Hill Blacktet, zespołu stosunkowo młodego, choć już z niemałym dorobkiem. Ich muzykę można najłatwiej opisać jako fuzję młodzieńczych fascynacji z wiedzą jazzową popartą doświadczeniem. W ich utworach słychać zarówno wpływy muzyki rozrywkowej czy nawet hip hopu, jak i klasyków gatunku. Ciężko bowiem trębaczowi uniknąć porównać do chociażby Bakera, Byrda czy Marsalisa. Swoim brzmieniem wspierał Hilla saksofonista altowy Christopher McBride, którego gra idealnie dopełniała brzmienie trąbki.

Zupełnie osobnym zjawiskiem na tej scenie był wibrafonista Justin Thomas, który z niesamowitą lekkością, by nie powiedzieć nonszalancją, malował dźwięki, które stanowiły z jednej strony tło dla Hilla, z drugiej zaś wybijały się na pierwszy plan i skupiały na sobie uwagę publiczności, która bardzo długo nie pozwalała opuścić im sceny.

Mam nadzieję, że nie był to ich ostatni koncert na Made in Chicago, że staną się, tak samo - jak choćby Edward Wilkerson czy Greg Ward - stałymi bywalcami poznańskiego festiwalu.

Magdalena Brylowska

NIEDZIELA

Przedostatni koncert festiwalu Made in Chicago okazał się wyjątkowo fascynującym przeżyciem. Było różnorodnie i emocjonująco. Artyści zaprezentowali najwyższy poziom jazzu.

Our Roots to projekt zainicjowany przez amerykańskiego saksofonistę Geoffa Bradfielda. Prócz lidera grupy zespół tworzą światowej sławy instrumentaliści: Clark Sommers (kontrabas), Makaya McCraven (perkusja), Marquis Hill (trąbka), Joel Adams (puzon). Interesująca jest historia tego projektu, który nazwę wziął z płyty Clifforda Jordana zatytułowanej "These Are My Roots: The Music of Lead Belly". Muzyczne korzenie Jordana to kultura Afroamerykańska, a więc spirituals songs, gospel, blues, work songs. Wszystko to, przefiltrowane przez współczesność, mieliśmy okazję wysłuchać na koncercie Our Roots.

Muzycy rozpoczęli utworem "Adam in the Garden", który wpisuje się w religijny nurt ring-shout. Aranżacja Bradfielda wspaniale oddała klimat tego "krzyku" poprzez solowy popis saksofonu oraz głośną, żywiołową odpowiedź wykonaną na trąbce.

Kolejny utwór "Dick's Holler" swoją żarliwością (wspaniałe solo Bradfielda!) oraz śpiewnymi , hymnicznymi fragmentami wykonywanymi przez cały zespół wyraźnie nawiązywał do pieśni Negro spirituals. Tego wieczoru usłyszeliśmy również współczesną, jazzową aranżację gospel-bluesowej muzyki Blind Willie Johnsona.

Bradfield to nie tylko wykonawca jazzowy czy aranżer, ale również kompozytor. Na koncercie Our Roots wykonali dwa utwory saksofonisty: "Mbira Song" oraz "Meshell". Pierwszy z nich zainspirowany jest afrykańskim instrumentem - mbirą. Instrument ten cechuje bardzo mała ilość możliwych do wykonania na nim dźwięków, stąd też temat "Mbira song" prezentowany w trąbce jest wyjątkowo ascetyczny w brzmieniu. Drugi utwór jest muzycznym hołdem dla Meshell Ndegeocello - amerykańskiej kompozytorki i wokalistki soulowej. Był to najpiękniejszy utwór tego wieczoru - niezwykle delikatny, intymny i śpiewny. Instrumentaliści pokazali na nim, że prócz wspaniałej techniki posiadają ogromny dar - wrażliwość muzyczną.

Our Roots to na szczęście taki zespół, w którym lider nie przysłania reszty muzyków. Siłą projektu są wybitni instrumentaliści. Każdy z nich tego wieczoru pokazał najwyższy poziom. Moją uwagę przede wszystkim przykuł Makaya McCraven, perkusista który swoją energiczną grą sprawił, że publiczność, mimo miejsc siedzących stale kołysała się w rytm wielokulturowej muzyki amerykańskiej.

Aleksandra Bliźniuk

Tegoroczna edycja Made In Chicago zakończyła się w wyjątkowej atmosferze, znakomitym koncertem w Pawilonie Nowa Gazownia z fragmentami znakomitej płyty Sketches of Spain. Revisited.

Wszystko za sprawą Poznan Jazz Philharmonic Chamber Group, którym przypadło w udziale zamknięcie dziewiątej edycji jazzowego święta. Skład jaki słuchacze mieli okazję zobaczyć na zakończenie to eksperymentalny projekt Orberta Davisa, kompozytora i nauczyciela, który pięć lat temu odwiedził nas ze swoją 55-osobową orkiestrą tzw. trzeciego nurtu Chicago Jazz Philharmonic. To właśnie wtedy po raz pierwszy spotkał się ze studentami poznańskiej Akademii Muzycznej. Wspólnie zagrali jeden koncert i... zaiskrzyło. W efekcie, ich spotkanie przy okazji jednorazowego projektu przerodziło się w kilkuletnią współpracę.

Z wszystkimi młodymi muzykami Davis utrzymuje kontakt. Cztery lata temu Davis zaprosił poznańską perkusistkę, Mariannę Sorokę, na rodzimy Jazz Festival w Chicago. W tym roku prócz niej włączył do współpracy jeszcze dwanaścioro poznańskich studentów. W efekcie na scenie mogliśmy usłyszeć m.in. Kingę Waszak na flecie, Michała Sobieralskiego na klarnecie i Joannę Mydłowską na skrzypcach. Młody zespół Davis uzupełnił o własną sekcję rytmiczną. Na scenie pojawili się więc również znakomity pianista Leandro Lopez Varady, kontrabasista Stewart Miller i perkusista Ernie Adams. Davis, prócz kierowania zespołem, wielokrotnie sam chwytał za trąbkę, dając się ponieść jazzowym improwizacjom. Tych ostatnich w niedzielę zresztą nie brakowało. Wszystkie najważniejsze instrumenty miały tego wieczoru swoje przysłowiowe "pięć minut", a każdy z nich zupełnie w inny sposób udowodnił, że w żywej, organicznej muzyce liczy się przede wszystkim luz i nieskrępowane emocje.

Sam Davis wspominał zresztą, że chwilę to trwało, nim udało mu się wydobyć z młodych polskich muzyków nieco więcej odwagi do eksperymentowania. - Kiedy Joanna pierwszy raz zagrała na skrzypcach coś niekonwencjonalnego, miałem wrażenie, że sama jest zaskoczona efektem i boi się, żeby tylko któryś z jej nauczycieli tego nie usłyszał - żartował.

Teraz nikt chyba nie ma już wątpliwości, że każdy z nich byłby dumny, słysząc wykonania jakie zabrzmiały w niedzielę w Nowej Gazowni. Usłyszeliśmy m.in. klasyczne Jubilee Stomp Duke'a Ellingtona, Davenport Blues Billa Russo czy hiszpańskie w swoim klimacie Il Moreno Orberta Davisa. Na liście utworów pojawił się również jego Family Portraits i Amadeus Had a Dream  - kompozycja zainspirowana twórczością Mozarta. Jako jeden z ostatnich wybrzmiał Seven Steps to Heaven Victora Feldmana i Miles'a Davisa. Wszystkie wykonane brawurowo i długo (nawet bardzo długo) oklaskiwane przez rozkołysaną rytmem publiczność.

To właśnie ta niesamowita atmosfera, autentyczna radość z dawania i słuchania muzyki i bezpośrednia, przyjacielska więź z publicznością sprawiły, że blisko dwuipółgodzinny koncert zdawał się kończyć zbyt szybko. Nic dziwnego, że całość zamknął podwójny bis i podwójna owacja na stojąco. Gdyby nie zasady organizacyjne, muzycy zachęcani przez publiczność oklaskami być może mogliby tak grać jeszcze kolejną godzinę. Jedno jest pewne - byłaby to godzina aż po brzegi wypełniona jazzową fantazją. Właśnie tak wyobrażałam sobie jazz prosto z Chicago.

Anna Solak

  • IX Jazz Festival Made In Chicago
  • 17-23.11
  • Scena na Piętrze, Pawilon Nowa Gazownia