Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Bernarda jako macho i ja jako zdrajca

Marek Koterski twierdzi, że "baby są jakieś inne". Magdalena Miklasz daje na scenie żywe dowody tego, że są straszne. Dlaczego?

fot. Bartłomiej Sowa/Teatr Nowy w Poznaniu - grafika artykułu
fot. Bartłomiej Sowa/Teatr Nowy w Poznaniu

Wciąż nie wybrałam się na film Marka Koterskiego. Zwiastuny, w których Robert Więckiewicz i Adam Woronowicz pastwią się perfidnie nad moją płcią, jakoś mnie nie zachęciły. Nie zajeżdżam facetom drogi, bo nie prowadzę samochodu. Nie blokuję kolejki w supermarkecie, bo zawsze płacę resztką gotówki. Odróżniam "rożny" od "spalonego" - bez specjalnej emocji, ale jednak odróżniam. Obejrzę to, w końcu Koterski jest Koterskim, ale jeszcze nie teraz - myślałam sobie. A teraz mam wielką ochotę wybrać się na ten film, żeby odreagować "Dom Bernardy Alba" w Teatrze Nowym. Szkoda mi było czasu na męskie stereotypy, to za karę dostałam obuchem w łeb tak, że ciężko mi się pozbierać.

Wojny hormonów

"Dom Bernardy Alba" to sztuka, w której ostatni mężczyzna (mąż i ojciec) właśnie zmarł. Jedyny materialny (a po prawdzie i mentalny) ślad po nim to cmentarny wieniec, który też szybko zniknie. Żaden inny przedstawiciel płci przeciwnej nie przekroczy progu tego domu, choć pełno w nim córek chętnych do zamążpójścia, bo na jego straży stoi teraz wdowa. Co takiego zrobili mężczyźni Bernardzie (a także jej matce, jej przyjaciółce, jej sąsiadce), że nie pozwoli żadnemu z nich zbliżyć się nawet na krok? Interpretacje tekstu Lorki bywały różne. Za traumą (bo to przecież musiała być okropna trauma) stawały wszystkie przejawy skumulowanego w monstrualny maczyzm testosteronu (te domowe i te światowe): zdrady, gwałty, przemoc, dominacja, wykorzystywanie, walka o władzę, wojny, mordy... Same okropności, na które wyjątkowo wyczulona była wrażliwość Lorki. I chwała za to Lorce.

Nic takiego nie pojawia się jednak w spektaklu Magdaleny Miklasz. Może tylko jakieś dalekie echa, jakieś opowieści sprzed lat, jakieś bajki o żelaznym wilku, jakieś niewyraźne sugestie. Największym grzechem faceta w tym "Domu Bernardy Alba" wydaje się jego brak. Nie dlatego, że umarł, ale dlatego, że tak naprawdę nigdy go tu nie było. Otwarte pozostaje pytanie czy nie chciał być, czy też nikt nie dał mu na to szansy. Oba powody wydają się równie prawdopodobne, a właściwie jeden wynika z drugiego, tworząc błędne koło.

Kobiety na scenie Nowego to nie ofiary męskiego szowinizmu. One są wyemancypowane do granic możliwości. Uprawiają jakieś teatry związane z żałobą, ale to konwenans. Powołują się na należną zmarłemu cześć, ale to frazesy. Tęsknią za mężczyzną, ale nie po to, żeby z nim być, żeby go kochać, żeby z nim dzielić życie, tylko po to, żeby go mieć, posiąść, użyć, chwalić się nim, uprawomocnić swoje istnienie, ostatecznie (i to wydaje się najszlachetniejsza pobudka) uciec do niego przed domowym koszmarem zdominowanym przez doprowadzony do obłędu progresteron. Jeśli bohaterki spektaklu są ofiarami, to wyłącznie samych siebie. Tak, ta historia ma swoją genezę w patriarchacie. Ale matriarchat jawi się w niej wyłącznie jako jego zwyrodniała karykatura.

Żadnej babskiej solidarności

Nie mam pojęcia czy o tym miał być ten spektakl, ale to właśnie w nim zobaczyłam. Lorca (i w "Krwawych godach", i w "Yermie", i w "Domu Bernardy Alba") kojarzył mi się dotąd z surowością, czarno-białością wynikającą ze sztywnego podziału ról, z konwencją, która, im dalej w las, tym bardziej nie wytrzymuje napięcia, więc w końcu pęka i to pęknięcie przynosi niewypowiedzianą ulgę. Oczyszcza. Daje nadzieję na jakieś inne życie. Mądrzejsze, lepsze, piękniejsze. Tu wszystko pękło już dawno temu. Całe lata świetlne. I nie wiadomo, jak poskładać w całość rozsypany na kawałki świat.

Bernarda próbuje grać rolę mężczyzny i jest w tym znacznie perfidniejsza niż wszyscy faceci świata razem wzięci, jak to kobieta. Ale co z tego, skoro nie daje jej to spełnienia, a do tego niszczy życie bliskim, czego jest przecież świadoma. Prudencja, jej sąsiadka zaproszona na kolację obnosi się z wystawną kiecką i ze skronią ozdobioną imponującym sińcem, który jawi się niczym najcenniejszy klejnot w jej kolekcji cnót. Poncja, służąca i powiernica pani i panien Albe trajkocze jak nakręcona, próbując wnieść do tego domu trochę życia, ciepła i zdrowego rozsądku, ale wciąż trafia na mur. Za mało ma inteligencji i sprytu, żeby go zburzyć, a może za wiele win na sumieniu, bo przecież funkcjonuje tu trochę jak zakładniczka.

Teraz córki. Angustias wygrała los na loterii, bo jako najstarsza jest spadkobierczynią rodzinnej schedy i może wyjść za mąż. Jednak wie przecież doskonale, że narzeczony jej nie kocha, a starość staje się coraz większą zmorą. Amelia wierzga, kopie, gryzie, szarpie i kąsa niczym wściekły pies, który mógłby zagryźć każdego na swojej drodze. I każdego pokochać wiernopoddańczą miłością. Martirio z plecami wygiętymi w kabłąk, wiecznie naburmuszona i traktowana jak rodzinne popychadło nie powstrzyma się przed żadną złośliwością i żadną podłością, a przecież to też nie jest cała prawda o niej. Magdalena, uważna, skupiona, osobna i ironiczna metodycznie zaciska bandaże na piersiach, żeby piersi zniknęły i żeby z nimi zniknęła jej kobiecość, związany z nią wstyd, zażenowanie, pogarda. Adela urocza w swojej zwiewności, radości, wrażliwości sprawia wrażenie jedynej szczęśliwej i jedynej sprawiedliwej, ale to złuda, bo Adela jest zbyt delikatna, żeby w życiu o cokolwiek zawalczyć. Także o miłość.

I wreszcie Maria Josefa. Babka przywiązywana do krzesła, żeby okiełznać jej obłęd, a także jej popędy. Może to ona ponosi winę za wszystko, bo pozwalała sobie na wolność zawsze, a nie tylko teraz, kiedy ucieka w szaleństwo? A może też to ona jest pra-ofiarą, której upodlenie było tak wielkie, że odzyskiwanie godności trzeba rozłożyć na wiele pokoleń? Nie wiadomo.

A na finał Ana Sol. Służąca. Zawsze była w tej sztuce jedynym uosobieniem prawdziwego uczucia. Zdawało się, że ona rzeczywiście kochała "pana". Tu, grana przez mężczyznę, jawi się jako ostatni przejaw męskości przebrany w sukienkę, żeby przetrwać. Inaczej niż wielka matka w "Seksmisji". Bardzo inaczej. Ana Sol łasi się, przynosi pani kapcie, układa się na dywaniku, daje się drapać za uchem jak pies. I wyje jak pies.

Doprowadzały mnie do furii, kiedy wybuchały na scenie niczym całe pole gejzerów. Przesadzone, za intensywne, za głośne, za bardzo szarżujące aktorskimi środkami. Nie grające w zespole, tylko każda "na siebie". Zapędzające się w groteskę, w jakiś absurdalny wygłup. Dlaczego tak? Przecież to wszystko jest serio! - złościłam się.

A teraz myślę, że zrobiły coś wielkiego. Ten spektakl wydawał mi się pęknięty czy może jeszcze nieokiełznany, męczyłam się, żeby go poskładać w całość. A on trafia w punkt. I strasznie boli. Dlatego trzeba go koniecznie zobaczyć, potem iść na Koterskiego, a potem poważnie pogadać z facetami. Może nie po to, żeby ocalić przed zagładą - jak Machulski - całą ludzkość, ale choć własną godność: żeńską i męską. A niech mnie feministki zastrzelą!

Ewa Obrębowska-Piasecka

  • "Dom Bernardy Alba" Federico Garcia Lorki
  • Scena Nowa Teatru Nowego
  • premiera: 5.04. 2013
  • tłumaczenie: Zofia Szleyen
  • reżyseria: Magdalena Miklasz
  • scenografia: Dominika Błaszczyk
  • muzyka: Anna Stela
  • dramaturgia: Marcin Bartnikowski
  • kostiumy: Dominika Błaszczyk
  • Obsada: Dorota Abbe, Bożena Borowska-Kropielnicka, Antonina Choroszy, Sława Kwaśniewska, Małgorzata Łodej-Stachowiak, Edyta Łukaszewska, Anna Mierzwa, Justyna Pawlicka-Hamade, Julia Rybakowska, Michał Kocurek