Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Poznań to mój wiśniowy sad

Z Izabellą Cywińską, która 29 czerwca odbierze tytuł Honorowego Obywatela Poznania, rozmawia Anna Kochnowicz.

. - grafika artykułu
Izabella Cywińska, fot. J. Wittchen

Jak można mieszkać tuż obok placu Zamkowego w Warszawie? Wydawać by się mogło, że nie ma głośniejszej lokalizacji! A jednak nic bardziej błędnego, bo wokół cisza jak makiem zasiał, jakby dom otaczała dźwiękoszczelna kapsuła. Przez otwarte okna wdzierało się słońce i śpiew ptaków. Na stole, przy którym zostałam posadzona, w porcelanowych filiżankach powoli stygła kawa, na talerzyku leżały migdałowe ciastka, a w kryształowych kieliszkach art déco czekała na spróbowanie nalewka z poziomek, zrobiona kilka lat temu przez Janusza Michałowskiego...

Aromaty i dobra energia. I kot obok mnie na kanapie. Taki entourage spotkania. Dla mnie bardzo ważnego, bo to Izabella Cywińska wyznaczała poziom teatru w Polsce, pokazywała, co znaczy praca zespołowa... Spotkanie z legendą.

Anna Kochnowicz: Nie tak dawno temu powiedziała Pani, że wywiady już ją nudzą, bo wszyscy pytają o to samo...

Izabella Cywińska: Prawda.

Ale ja chcę rozmawiać o Poznaniu... Za moment otrzyma Pani obywatelstwo honorowe, a potem wraca, by zrobić Wiśniowy sad.

- Jesienią. A wie Pani, że ja w sumie w Poznaniu spędziłam 21 lat?

Wyszło mi, że 16-17...

- Szkołę podstawową częściowo robiłam w Puszczykowie.

Jak to? Urodziła się Pani w Kamieniu Puławskim...

- Ale w 1946 roku moich rodziców zawiało do Puszczykowka. Tam ojciec dostał pracę, o którą dla byłych ziemian wcale nie było łatwo. Długo tu nie byliśmy, ale na pewno jedną klasę zaliczyłam właśnie w Puszczykowie. Dotąd pamiętam boisko i śniadania z obrzydliwym masłem kakaowym. Potem zamieszkaliśmy w Szczecinie, a do Poznania wróciłam już na studia. To była etnografia w Instytucie Historii Kultury Materialnej na UAM. Po trzecim roku ją zlikwidowano, więc przeniosłam się do Warszawy.

A skąd ta etnografia?

- Z namawiania rodziny, żeby jakieś porządne studia skończyć, zanim pójdę na reżyserię. Nie mieli zaufania do teatru. Mnie się spodobał ten pomysł także. Wyobraziłam sobie dalekie badawcze wędrówki gdzieś po Afryce czy Ameryce Południowej. Ale studiami się rozczarowałam i po dyplomie natychmiast wróciło dawne marzenie o reżyserii.

Takie z dzieciństwa?

- Tak. Moim wujem był Wojciech Dzieduszycki. Jego żona, Halina, była reżyserem. Przez jakiś czas mieszkałam u nich i często bywałam w teatrze. Zza kulis oglądałam próby i marzyłam, że kiedyś i ja będę tak kierować innymi, a ci pomogą mi, poprzez wspólnie realizowaną sztukę, zarażać swoją wizją świata. Nie przyszło to łatwo. Chyba pobiłam rekord. Dopiero za trzecim razem przyjęto mnie na studia.

A na koniec znalazła się Pani w grupie "młodych zdolnych", którzy mieli zrewolucjonizować polski teatr. Oto paradoksy historii!

- Konrad Swinarski dyplomu bronił po 15 latach funkcjonowania w zawodzie...

A kiedy pojawiło się kolejne marzenie, o własnym zespole?

- Szybko, po pierwszych dwóch realizacjach. Żeby twórczo pracować, potrzebowałam partnerów, a nie aktorów zaproponowanych mi przez dyrektora kolejnego teatru. Wiedziałam, że jest to możliwe, bo w tym czasie działali Irena i Tadeusz Byrscy; wszędzie budowali własne zespoły. To oni mnie zarazili takim wspólnotowym myśleniem. Potrzebowałam ludzi, którzy podobnie myślą - i artystycznie, i politycznie, społecznie. Kiedy Jerzy Zygalski został dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu, zaprosił mnie do współpracy. Potem "doangażował" mi jeszcze męża: podpisał umowę z aktorem z Torunia, Januszem Michałowskim, i akurat wtedy z Kalisza postanowiła odejść Alina Obidniak. Dostałam propozycję przejęcia sceny, ale postawiłam warunek: że zwolnię wszystkich. Większości starego zespołu znalazłam inne miejsca i odtąd - razem z Maciejem Prusem - mogłam już wcielać ideę własnego teatru. "Zakonu", jak to nazywaliśmy.

...?

- Proponowaliśmy pracę tym, za których mogliśmy w pełni odpowiadać. Oni przyprowadzali na podobnej zasadzie swoich znajomych aktorów. Celem nadrzędnym był teatr. Przez trzy lata właściwie się nie rozstawaliśmy: wszyscy mieszkaliśmy w Domu Aktora, większość czasu spędzaliśmy w teatrze na próbach, w przerwie razem jedliśmy obiad, wieczorem spotykaliśmy się przy wódce, żeby gadać znowu o teatrze. Wierzyliśmy, że stworzymy najlepszy teatr w Polsce. I tak się częściowo stało: był jednym z najlepszych. W Kaliszu działali, poza mną i Prusem, Kajzar, Wierchowicz, Satanowski, Falkiewicz...

I w ten sposób zrodziła się idea zespołowości? W "zakonie"?

- Odwrotnie: "zakon" się wziął z myślenia o zespołowości. W Kaliszu to było możliwe, bo poza teatrem nic tam nie mieliśmy.

A czas na miłość był?

- Jasne! Były związki i rozpady.

Także artystyczne...

- Po trzech latach Maciek zabrał część zespołu i odszedł. Pokłócony... Ale w tym momencie był już Teatr Nowy w Poznaniu. Teatr jeszcze w budowie. Zabrałam część zespołu ze sobą. Zażądałam dla nich mieszkań i... dostałam. Doszli do nas aktorzy z Teatru Polskiego, z którymi kiedyś pracowałam... Zaczął się mój "Poznań 3".

Wracała Pani jak z emigracji?

- Nie... wie Pani, ja o Poznaniu sprzed Kalisza i tym z 1973 roku, kiedy wróciłam już jako dyrektor Nowego, myślę jak o dwóch zupełnie różnych miastach. Inna rzecz, że pewnie Nowy by się nie pojawił, gdybym kiedyś się nie zdradziła, że mam dość miasta bez... biblioteki uniwersyteckiej.

Czas "zakonu" jednak minął bezpowrotnie.

- Była inna sytuacja. Każdy mieszkał gdzie indziej, porodziły się dzieci, musiała więc być i propozycja innej wspólnoty teatralnej. Tu udało mi się stworzyć "firmę", o której wszyscy myśleli jak o swojej własnej. Nawet w stanie wojennym pozostaliśmy razem, jakbyśmy nie mogli żyć bez siebie! Dzisiaj to się już nie zdarza.

Ale i tu nastąpiło rozstanie...

- No tak. Część zespołu w pewnym momencie poszła za Januszem Wiśniewskim. Nie dlatego, że miała dość Nowego, tylko dlatego, że zakochała się w jego sztuce. Inni - jak Janusz Nyczak - odchodzili i wracali, bo nie potrafili pracować bez tych naszych aktorów.

Jak to?

- Myślę, że chodziło o atmosferę. Była zazdrość między aktorami, bo musi być. To dobry, twórczy stan. Jeśli wszyscy mają poczucie, że pracują razem na markę teatru, że to wspólny interes, wtedy te emocje są jednak inne.

Poznań w Pani wspomnieniach to wyłącznie teatr?

- Kiedyś był i "Smakosz", w którym wszyscy się spotykaliśmy, ale potem już tylko teatr: nie mieliśmy czasu, by bywać w mieście, za mostem Teatralnym, ale miasto bywało u nas. Zapanowała wręcz na to moda. W moim gabinecie zawsze przesiadywało wielu VIP-ów.

W 1989 roku zostawiła Pani teatr dla rządu Tadeusza Mazowieckiego.

- Żegnając się z zespołem, płakałam jak bóbr, ale to był czas, kiedy wierzyłam, że jako minister kultury mogę więcej zrobić dla ojczyzny.

Dopiero teraz wraca Pani. Z Wiśniowym sadem w Teatrze Nowym...

- Chciałabym zrobić go o sobie. Poznań to dla mnie miejsce, gdzie właśnie rośnie taki wiśniowy sad. Wszystko, co tu i w Kaliszu zrobiłam, to teraz cały rok na okrągło kwitnie na biało jak ten sad... Drzewa przestały już rodzić owoce, jedynie kwitną. Pięknie!! I tak sobie myślę, że może, wbrew rozsądkowi, warto ten sad ocalić? Mimo że nikomu już się nie przyda? Tak bez owoców... Niech będzie wspomnieniem.

Rozmawiała: Anna Kochnowicz

  • Tytuł Honorowego Obywatela Poznania Izabella Cywińska otrzyma 29 czerwca, w dniu Imienin Miasta, podczas uroczystej sesji Rady Miasta w Ratuszu.