Anna Kochnowicz: Pamiętasz swój debiut?
Piotr Kruszczyński: Pewnie, że pamiętam.
W oficjalnej biografii to rok 1997 i spektakl "Fernando Krapp napisał do mnie ten list" Dorsta w Teatrze Polskim.
- Nie, nie, trochę wcześniej - w 1992 roku. Wtedy w Teatrze Malczewskiego - grupie studenckiej założonej w ówczesnym Pałacu Kultury - wyreżyserowałem przedstawienie na podstawie dramatu Federico Garcii Lorki. Pokazywaliśmy nawet ten spektakl na festiwalu Malta.
Malta kilka razy wkraczała w Twoje zawodowe życie.
- Później było Odejścia Głodomora Różewicza z Krzysztofem Stroińskim i Mariuszem Sabiniewiczem w rolach głównych. Spektakl grany w Centrum Handlowym M1, chyba w 2002 roku. Ludzie, ktorzy przyszli na zakupy myśleli, że uczestniczą w promocji jakiegoś produktu. Tymczasem w klatce siedział aktor i gadał wierszem. Powstała z tego nawet rejestracja telewizyjna. Przyznam, że to jedyny spektakl, ktory obejrzałem sobie potem kilka razy w ramach nostalgicznych wieczorow. Zazwyczaj nie oglądam na dvd moich starych przedstawień.
"Głodomora" robiłeś już jako reżyser "po szkołach", jak się domyślam, dla Twoich zawodowych wyborów ważny był więc Lorka.
- Impuls do studiowania reżyserii wynikał właściwie ze zbiegu okoliczności. Okoliczność tragiczna to śmierć Tadeusza Łomnickiego podczas moich pierwszych "podglądań" profesjonalnej sceny teatralnej w Teatrze Nowym. Okoliczność radosna - studencka przygoda z Teatrem Malczewskiego. Kończyłem wtedy architekturę u prof. Gurawskiego, ktory - jak wiadomo - tworzył przestrzeń legendarnych spektakli Jerzego Grotowskiego, no i bardzo chciałem przekuć teorię w żywy teatr. To wszystko musiało się chyba skończyć reżyserią.
Po studiach w Warszawie, wracasz do Poznania, masz bardzo chwalony debiut i...
- I oczywiście zostaję bezrobotnym.
Tak zupełnie?
- Nie całkiem. Grałem na przykład w Teatrze Biuro Podroży.
Grałeś też w "Dybuku" Agnieszki Holland.
- Tak, Warszawa okazała się łaskawsza. Byłem drugim reżyserem w Teatrze Telewizji. U Holland zagrałem nawet rolę Chasyda; do tej pory dostaję z tego tytułu jakieś tantiemy, bodaj dwadzieścia złotych.
Ale żyć się tak nie da...
- Nadszedł rok 1999 - wielka reforma ubezpieczeń społecznych - próbowałem więc sprzedawać emerytury. Byłem kierownikiem, a cała moja grupa składała się z aktorów. Lepiej od sprzedawania emerytur wychodziło nam organizowanie życia kulturalnego w firmie. Wytrzymałem tam trzy miesiące. Z frustracji powstał spektakl "Peepshow", w którym grałem wspólnie z Gizelą Bortel i Pawłem Rogalskim. Pokazaliśmy go na festiwalu Maski. Rok później zadzwoniła z Gdyni dyrektor Julia Wernio z propozycją, abym zrobił u niej "Tango" Mrożka. I tak to się zaczęło
Stopniowo kariera nabierała rozpędu, a Ty wtedy wykonałeś woltę i zawiesiłeś reżyserię na kołku...
- Mówisz o Wałbrzychu?
Tak. Będąc dyrektorem, trudno znaleźć czas na działalność twórczą. Dlaczego zostałeś dyrektorem podupadającego teatru?
- Kiedy tu nieopodal, na rogu Kościuszki i Nowowiejskiego, jako dzieciaki graliśmy w piłkę na podwórku, zawsze starałem się być bramkarzem słabszej drużyny. Uwielbiałem ją ratować przed utratą goli. Może Wałbrzych wziął się właśnie z tej cechy charakteru? Przecież kiedy zaproponowano mi tam dyrekcję artystyczną, nawet nie wiedziałem, gdzie tego miasta szukać! Wyruszyłem intuicyjnie samochodem z Poznania trasą katowicką, ku kopalniom, dopiero w drodze zorientowałem się, że to inny kierunek. W ogóle sceptycznie podchodziłem do całej sprawy. Jako reżyser dostawałem nagrody, w Polskim w Warszawie pracowałem właśnie nad "Nondumem" według Lidii Amejko, który zainicjował moją pasję do dramaturgii współczesnej. Postanowiłem jednak teatr w Wałbrzychu zobaczyć i kiedy dojechałem na miejsce... po prostu się wzruszyłem. Padał deszcz, kapało na posadzkę sceny. Poczułem się znowu tym bramkarzem z podwórka.
Szybko przyszedł sukces. Wałbrzych stał się jedną z najważniejszych scen w Polsce.
- To wszystkich zaskoczyło. Przecież staraliśmy się tylko uczciwie opowiadać o smutnym losie miasta i ludzi. Nikt nie myślał, by robić teatr ważny w skali ogólnopolskiej. Nam chodziło o lokalność - by obronić parę bramek w sytuacjach sam na sam... Z władzą, z bezrobociem, z beznadzieją.
Dałeś szansę miastu, ale też i kilkorgu reżyserom na początku drogi: Klacie, Kleczewskiej, Strzępce...
- Jerzy Gurawski kiedyś powiedział podczas wykładu, że ludzie są jak ptaki: jedne żerują, drugie - obserwują. Dyrektorów też tak można podzielić. Staram się obserwować, nie żerować. Obserwować i promować innych. Gustaw Holoubek jeszcze na studiach radził nam: "Jeśli kiedykolwiek będziecie dyrektorami, pamiętajcie, żeby zatrudniać ludzi zdolniejszych od siebie".
Co może się wiązać z zapominaniem o sobie jako reżyserze.
- Niekoniecznie. Spójrzmy na to z innej strony. Bycie dyrektorem może się stać komfortem reżyserowania wyłącznie z głębokiej potrzeby - wtedy, kiedy jakiś tekst rzeczywiście mocno mnie dotknie i poczuję, że mogę nim coś ważnego powiedzieć. Nie muszę zarabiać na reżyserii.
W 2008 roku jednak Wałbrzych zostawiłeś.
- Było kilka powodów, ale wróciłem do Poznania przede wszystkim dlatego, że jestem jedynakiem i uważam, że trzeba oddawać to, co się kiedyś dostało od rodziców, dziadków. Zamieszkałem na Jeżycach i stąd jeździłem przez trzy lata do różnych teatrów.
Od dwóch sezonów znowu jako dyrektor prowadzisz teatr. Szczęśliwie ten, od którego wszystko się dla Ciebie zaczęło.
- Tak. Nowy znałem od podszewki, to była okoliczność sprzyjająca podjęciu decyzji o startowaniu w konkursie na dyrektora.
W tym roku celebrujesz 40-lecie tej sceny, ten czas w historii, który dookreśliła Izabella Cywińska.
- Ale to nie jest pusta celebra. Chcę, by coś z tego wynikało. Świętując jubileusz, chciałbym przypomnieć poznańskim widzom pojęcie teatru zaangażowanego, obywatelskiego. Takim pamiętam Nowy Cywińskiej.
Stąd cykl "Jeżyce Story. Posłuchaj miasta"?
- Ten serial teatralny to mój konik. Wszyscy, którzy przy nim pracują, robią to z niesamowitą pasją. Opowiadają o ludziach, którzy wiedzą, że każdą zmianę należy zaczynać od siebie. Powstaje bardzo pozytywny przekaz o świadomym społeczeństwie. Chciałbym, żeby ten cykl zarejestrowała TVP Kultura, to unikatowa sprawa.
Tymczasem TVP zapisywać będzie co innego.
- "Jedynka" ma zrealizować telewizyjną wersję Wiśniowego sadu. Grudniowa premiera zakończy rok jubileuszowy w symboliczny sposób: bohaterka dramatu Czechowa wraca po latach do rodzinnego domu. Reżyserując Wiśniowy sad powróci do Nowego Izabella Cywińska. Muzykę do spektaklu skomponuje Jerzy Satanowski - też nasz poznański jubilat.
Dwa znaczące nazwiska w historii teatru.
- Symboliczne zakreślenie koła. A jednocześnie otwarcie na to, co w kolejnym roku będzie dla nas ważne: nowe czytanie klasyki. Wakacje mam po to, by kilku reżyserów przekonało mnie do swoich pomysłów na opowieści o współczesnej Polsce głosami wielkich klasyków.
Rozmawiała: Anna Kochnowicz