Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Mam szczęście do Poznania

Rozmowa ze Zbigniewem Kruszyńskim, laureatem pierwszej Poznańskiej Nagrody Literackiej im. Adama Mickiewicza.

. - grafika artykułu
Fot. Maciej Kaczyński

Ma Pan wiele szczęścia, nie tylko do Poznania, o czym mówił Pan na uroczystej gali w Zamku, ale i do nagród. 

Sam nie mogę w to uwierzyć. Ale z Poznaniem łączy mnie szczególnie wiele. Wśród tutejszych polonistów już od dwudziestu lat mam przyjaciół, którzy czytają moje książki, publikują recenzje, omówienia, rozmowy ze mną. A ponadto otrzymałem nagrodę Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych, której patronuje Biblioteka Raczyńskich i wydawcy. A przecież oni - i czytelnicy, i wydawcy - najlepiej znają się na książkach...

Poznał Pan i świetnie opisał losy ostatniej, solidarnościowej emigracji.

Mój wyjazd z Polski był jedną wielką życiową niedecyzją. Był rodzajem automatyzmu: tak jak idziemy do szkoły, do I Komunii - jeśli jesteśmy chrześcijanami, na studia etc., tak naturalna była moja emigracja. Miałem urlop z więzienia, wyrzucono mnie z uniwersytetu we Wrocławiu i  musiałem coś ze sobą zrobić. Szwecja wydawała się krajem wymarzonym: czekało na mnie umeblowane mieszkanie, lodówka pełna jedzenia, ale zetknięcie się z tym pięknym światem było gorzkie. Zupełna anihilacja, sprowadzenie do nicości. Cóż z tego, że ma się zapewniony byt materialny, ale jest się nikim. Cóż więc bardziej naturalnego niż zrekonstruowanie siebie przez literaturę. Gdybym nie wyjechał, to chyba nie byłbym pisarzem. Dalej bym badał strukturalistów, wyjeżdżał na wymarzone konferencje za granicę... Jeszcze na studiach otrzymałem roczne stypendium i byłem przez rok w Lozannie, ale już wówczas zrozumiałem, że doświadczenia nasze i francuskie diametralnie się różnią, i kiedy otrzymałem propozycję asystentury we Wrocławiu, bardziej dla mnie satysfakcjonującą, wróciłem do kraju. Przed samym stanem wojennym.

I zaangażował się Pan w działalność opozycyjną.

To może za dużo powiedziane. Nie mam temperamentu działacza, ale ponieważ dużo moich znajomych było w opozycji, więc i ja byłem z nimi. I oczywiście też z potrzeby ducha. Okres pierwszej Solidarności spędziłem za granicą, więc nie byłem notowany w milicyjnych kronikach i mogłem pomagać przyjaciołom. Przez kilka miesięcy mieszkali u mnie Władek Frasyniuk i Barbara Labuda, aż pewnego pięknego dnia skończyło się to dla mnie więzieniem. Dostałem trzy i pół roku.

Ale nie ma w Pana książkach kombatanctwa, patrzy Pan na życie z innego punktu widzenia, bardziej życiowego, może trochę prześmiewczo.

Tak, ale staram się uważać, żeby nie przekształciło się to w łatwą satyrę, do której polska literatura ma niebezpieczną skłonność. Bardzo trudno np. poważnie napisać słowo Solidarność. Stronię od patosu, owszem, ale jeśli ktoś uważa, że więzienie jest komizmem, to bardzo się myli. Bez żadnych tortur można zwariować, gdy się jest zamkniętym w małej przestrzeni 24 godziny na dobę. Gdy ktoś był kierowcą czy zaopatrzeniowcem, w ciągłym ruchu, to taką sytuację przeżywa jeszcze ostrzej.

Coraz trudniej pisze się o tym, staram się więc wszystko wyważać, bo to był bardzo istotny czas. I wypełniał moje pierwsze książki. Ale powoli zaczynało mi brakować nitek do tkania dalszych opowieści. Owszem, nadal obserwowałem szwedzką rzeczywistość, wspomagałem się pamięcią o Polsce, czerpałem wiadomości z polskich gazet, ale czułem, że nie mam już z czego tkać. Oczywiście potrzebne jest w literaturze spojrzenie z dystansu, ale też uczestnictwo w życiu, które się chce opisywać. Pomyślałem więc - czas napisać coś nowego, czas wracać do Polski.

I po osiemnastu latach w Szwecji, gdzie jednak pracował Pan jako naukowiec, przyjazd do Polski.

Mieszkam w górach, tam, gdzie spotykają się Morawy, Czechy i Śląsk, na wsi. Pasjami podglądam ptaki i w ogóle przyrodę. A raz w miesiącu jadę na kilka dni do Wrocławia, gdzie prowadzę warsztaty z przekładu. Emigracja jest pod tym względem nieoceniona: daje nie tylko perfekcyjną znajomość obcego języka i realiów, ale też pozwala przyswajać polszczyźnie nieznane utwory. Ciągle więc tłumaczę.

A czy tam, z gór, lepiej widać polską rzeczywistość?

Pewnie tak, bo nie trzeba angażować się w aktualne spory, jest się ponad zgiełkiem. Interesuje mnie przede wszystkim rzeczywistość namacalna, takie życie in crudo. Żyję w konkretnym czasie i uważam, że powinnością pisarza jest opisywanie tego, co jest wokół. Może z braku wyobraźni, ale nigdy nie interesowały mnie światy wymyślone... 

Wiadomość o poznańskim wyróżnieniu zastała mnie przy pisaniu o zgorzkniałym autorze piszącym podziękowania za nagrody, których nigdy nie otrzymał. Ostatnia jest noblowska. I idzie mu to całkiem dobrze. Całą gębą korzysta z takiej wspaniałej uzurpacji, jaką jest literatura. Piszę i jestem!

Czyżby Pan, zdobywca tylu wyróżnień, był przeciwny nagrodom?

Nie, nagrody są bardzo pożyteczne, ale nieraz paraliżują ludzi, hamują. Generalnie jednak dobrze, że są. Sam od siedmiu lat jestem jurorem Nagrody Literackiej Gdynia i przynajmniej przez pół roku nie robię nic innego, tylko czytam i czytam. I cenię sobie taki dar lektury.

To ogromna praca, kilkaset utworów do przeczytania, ocenienia...

Do trzystukilkudziesięciu pozycji polskich autorów przybyło jeszcze kilkadziesiąt książek będących literackimi przekładami. To nowa kategoria, uważam, że ważna. W zeszłym roku do nagrody nominowany został m.in. Jerzy Kędzierski za swą oryginalną książkę Opowieść   o mężczyźnie, który zarabia, śpiąc.

Bardzo nam się podobała, bo jest i lekka, i erudycyjna.

Poznańska.

I odświeżająca. Chciałbym, żeby i u nas istniało takie jak w Szwecji przełożenie między nagrodami a czytelnictwem. Nie jest tam w dobrym tonie nie znać nagrodzonych książek. O nich się mówi, dyskutuje, i to bynajmniej nie tylko w kręgach specjalistów.

Ale u nas z czytelnictwem nie tak różowo. Statystyki są właściwie porażające. Niektórzy pocieszają się, że może są przesadzone...

Jeśli chodzi o statystyki, to odsyłam do zdobywczyni Stypendium im. Stanisława Barańczaka Kiry Pietrek. Ale na serio: boskim zrządzeniem otrzymaliśmy w darze taką pisarkę jak Olga Tokarczuk, która potrafi łączyć artyzm z popularnością. Ci, którzy uważają, że to niemożliwe, tkwią w błędzie. Należałby się jej order za podtrzymywanie czytelnictwa w Polsce. Są też inni dobrzy i czytani pisarze. Literacko przyjaźnię się z Magdaleną Tulli, podróży i języka zazdroszczę po trosze Stasiukowi, cenię pisarzy z mojego pokolenia, którzy do literatury wprowadzili świeży oddech. Moim zdaniem polska literatura przeszła drogę od odium, czyli wstrętu do rzeczywistości, która podlegała tylko na piętnowaniu, opisywało się ją ze wstrętem - do otium, gdzie jest jednak miejsce na zachwyt. I tu przywołuję mojego rówieśnika Pawła Huelle... Ale wracajmy z Gdańska do Poznania. Dlaczego ta ulica nazywa się Święty Marcin?

Mamy jeszcze ulicę Święty Wojciech. To były dawne osady i pozostał po nich piękny ślad w nazewnictwie. Jak przyjedzie Pan do nas następnym razem, Św. Marcin będzie już inaczej wyglądał...

No to chciałbym przyjechać tu jak najprędzej!   

Rozmawiała Grażyna Wrońska

*Zbigniew Kruszyński - jest autorem wielu nagradzanych i cenionych książek Schwedenkräuter, Szkice historyczne, Ostatni raport, Na lądach i morzach, Powrót Aleksandra. Jego ostatnia, jak dotąd, powieść to Kurator.