Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

MADE IN CHICAGO. Chicagowski kalejdoskop jazzowy

O zakończonym w niedzielę w Poznaniu festiwalu Made In Chicago pisze Tomasz Janas.

Harrison Bankhead - jedna z gwiazd tegorocznego festiwalu, fot. mat. organizatorów - grafika artykułu
Harrison Bankhead - jedna z gwiazd tegorocznego festiwalu, fot. mat. organizatorów

Na dwa dni przed rozpoczęciem siódmej edycji festiwalu Made In Chicago ukazał się pełen entuzjazmu artykuł o tym wydarzeniu w... Chicago Tribune. Tak, w Wietrznym Mieście wiedzą o poznańskim festiwalu i - choć z dystansu - uważnie go obserwują. A zaobserwować dało się w tym roku wiele...

Zaskoczenie i satysfakcja

Niemałe zaskoczenie mógł przeżyć ten, kto na czwartkowy inauguracyjny koncert przyszedł na ostatnią chwilę. Okazało się bowiem, że chętnych słuchaczy jest tylu, że nie mieszczą się w sali koncertowej Pawilonu Nowej Gazowni. Oczywiście jednym  z powodów tej nadzwyczajnej frekwencji był fakt, że koncert był darmowy. Nie zmienia to faktu, że kilka setek również (a może przede wszystkim) młodych ludzi wybrało taki nieoczywisty sposób na spędzenie czwartkowego wieczoru.

Pomysł był nieoczywisty i z tego powodu, że choć na scenie mieli się pojawić artyści znani już poznańskiej publiczności z wcześniejszych edycji festiwalu, to swoje nowe projekty prezentowali po raz pierwszy. Co więcej, zespół ARR Trio, który festiwal zainaugurował, powstał tak naprawdę ad hoc - z myślą o tej imprezie. W zespole spotkali się (użyczając mu swych inicjałów jako nazwy) kontrabasista Josh Abrams, wiolonczelistka Tomeka Reid oraz saksofonista Dave Rempis. Konsekwencją pomysłu na powstanie grupy było też założenie, że jego na repertuar złożą się swobodne improwizacje. Słuchaliśmy więc twórczych dialogów - z początku dość chropowatych i rwanych, z czasem składających się w coraz bardziej spójną opowieść. Z całą pewnością nie był to najłatwiejszy początek festiwalu, trafnie zarysowywał jednak jeden z nurtów obecnych na festiwalu.

Istotne to było o tyle, że występujące tuż po ARR kolejne trio - Sun Rooms - zaproponowało muzykę z zupełnie innych okolic. Grupa prowadzona przez perkusistę Mike'a Reeda, mająca w składzie też bardzo aktywnego, dynamicznego wibrafonistę Jasona Adasiewicza i  kontrabasistę Nate'a Mc Bride'a zagrała muzykę o wiele bardziej komunikatywną - potoczystą i spontaniczną. O ile o płytowych dokonaniach zespołu można mówić przede wszystkim w tonacji lirycznej, to podczas koncertu zaprezentowała ona bardziej dynamiczny wizerunek. A słuchało się Sun Rooms z prawdziwa przyjemnością. Zresztą, obcowanie z twórczością Mike'a Reeda zawsze ma ten walor - obserwowanie go i słuchanie jest zawsze dla publiczności niesamowitą satysfakcją. Reed bowiem "cały jest muzyką" - nie tylko doskonale trzyma tempo, ale gra na swej perkusji niemal melodycznie. W pełni angażuje się w granie, koncentrując na sobie uwagę słuchaczy. A jako że rozumie się z Adasiewiczem doskonale, słuchaliśmy wielu pięknych fraz.

Między medytacją a dyscypliną

Piątkowy wieczór rozpoczął się od koncertu oczekiwanego jako jedno z największych wydarzeń tegorocznego festiwalu. Dodajmy - koncertu, który te oczekiwania spełnił. Harrison Bankhead to jeden z ulubieńców poznańskiej publiczności. Wybitny kontrabasista o słusznej posturze gościł dotąd podczas niemal wszystkich edycji festiwalu, zachwycając publiczność nie tylko  doskonałym graniem, ale i radością bycia na scenie, pogodą ducha. Zapowiadając jego koncert szefowa Jazz Institute of Chicago, Lauren Deutsch powiedziała, odwołując się do tematyki sportowej, że w każdym projekcie, w którym Bankhead bierze udział jest zawsze MVP - czyli najbardziej wartościowym "graczem".

I oto teraz Bankhead przedstawia swój autorski zespół. Przedstawił piękną muzykę będącą głębokim odwołaniem do tego, co ważne w tradycji chicagowskiej, także ruchu AACM. Słuchaliśmy więc muzyki nieśpiesznej, o czasem medytacyjnym wręcz wymiarze, odwołującej się i do języka dawnych mistrzów, i do idei swobodnej improwizacji. 

Tego samego wieczora zabrzmiał też kolejny koncert w Pawilonie Nowej Gazowni. Występ kwartetu prowadzonego przez Mary Halvorson był szczególny z kilku względów. Dlatego, że rzadko instrumentem wiodącym na tym festiwalu jest gitara, tym bardziej gdy gitarzystką jest kobieta - w dodatku pochodząca z Nowego Jorku , a nie Chicago. Na koniec dodajmy, że muzyka gitarzystki wywodzi się z ducha awangardy.

Z pewną dozą przesadny można by powiedzieć, że uduchowionej i otwartej na emocje oraz natchnienie chwili, muzyce Bankheada, Mary Halvorson przeciwstawiła dzieło o doskonale przemyślanej strukturze. Nie ma to oznaczać bynajmniej, że koncert gitarzystki był mniej udany. Wręcz przeciwnie - przeżyliśmy fascynujący spektakl muzyki trochę improwizowanej, w  znacznej mierze komponowanej, którego patronem - nie przypadkiem - mógłby być legendarny Anthony Braxton. Zarówno Halvorson, jak i pozostali muzycy mają za sobą bliską współpracę z Braxtonem i poniekąd zainspirowani jego wizją tworzą własną muzykę. Słuchaliśmy wiec grania dość powściągliwego jeśli chodzi o emocje, za niesłychanie zdyscyplinowanego i dopieszczonego w najdrobniejszych szczegółach.

Podróże w przeszłość

Co ciekawe, od pewnego momentu narracja festiwalu zaczęła biec równolegle w dwóch kierunkach. Słuchaliśmy bowiem nowych i najnowszych, świeżo brzmiących dokonań  artystów z Chicago, jednocześnie jednak coraz ważniejsze i wyraźniejsze - nie tylko jako inspiracja, ale i jako fundamentalny kontekst - stawały się odwołania do jazzowej przeszłości. Kolejne koncerty były takimi fascynującymi, postępującymi krokami wstecz. Tak miało być odtąd już do końca festiwalu.

Ów sobotni wieczór rozpoczął koncert formacji Living By Lanterns. To kolejny wspólny projekt pamiętanych z czwartku Mike'a Reeda i Jasona Adasiewicza. Tym razem aż z siedmiorgiem innych instrumentalistów, przedstawiali własne wyobrażenie muzyki Sun Ra. Skrótowo mówiąc zmarły przed laty Sun Ra - jazzowy wizjoner (a przy okazji artysta twierdzący, że przybył na Ziemię z Saturna) pozostawił po sobie sporo muzycznych szkiców i fragmentów kompozycji. Opierając się na nich Reed i Adasiewicz stworzyli własne, w pełni autonomiczne dzieło. Living By Lanterns zagrali koncert fantastyczny - na m.in. dwa zestawy perkusyjne i trzy instrumenty dęte. Całość była więc mocno osadzona rytmicznie, zarazem jednak łagodnie umykała w rejony, gdzie dosłuchać się można było i elementów etno, i funku, ale przeplatały się głównie kołyszące, niemal swingowe tematy, szybkie hard-bopowe tempa i pełne furii free improwizacje.

Z brzegu sceny po jej bokach, a jednocześnie bokiem do publiczności, siedziały Mary Halvorson z gitarą i Tomeka Reid z wiolonczelą. Momentami wyglądały zabawnie, niczym zawodowi rewolwerowcy - energicznie grały na swych instrumentach, patrząc sobie w oczy. Z tych pozornie zabawnych scenek rodziła się jednak wielka muzyka. Swoje jakże ważne trzy grosze dorzucał charyzmatyczny saksofonista altowy Greg Ward, obok niego zaś interesujące frazy grała trzecia kobieta w zespole - saksofonistka Ingrid Laubrock.

Drugi sobotni koncert był znów przeskokiem stylistycznym i czasowym. Znakomity pianista Ken Chaney powołał do życia swój zespól The Awakening w latach siedemdziesiątych, w czasach które, jak sam mówi "w Stanach były okresem przeciw wojnie w Wietnamie i walki o prawa obywatelskie". Czterdzieści lat później Chaney wskrzesił swój zespół, w częściowo tym samym składzie, by przypomnieć dawne ważne nagrania. Okazało się, co pewnie oczywiste, że muzyka sekstetu nie ma już dziś siły godnej dawnego ruchu protestu, jest raczej pretekstem do miłego spędzenia czasu w sali koncertowej. Zwłaszcza, że na scenie prezentowali się wyborni instrumentaliści. Tylko tyle? A może aż tyle?

"Chicago sound"

Na finał w niedzielę zabrzmiał projekt Blowin' In From Chicago. Finałowe koncerty tego festiwalu mają już swoją niedługą, za to wielką historię. Także ten zapadnie zapewne w pamięć słuchaczy - skończył się zresztą kolejną owacją na stojąco.

Zgodnie z ruchem wstecznym dotarliśmy tym razem do roku 1957. Wtedy to ukazała się płyta "Blowing In From Chicago", definiująca styl określany później jako "Chicago Sound". Płyta nagrana przez zespół, któremu ton nadawali dwaj saksofoniści tenorowi Clifford Jordan i John Gilmore. Współcześni koryfeusze jazzowej sceny Chicago postanowili wrócić do tamtego pomysłu i zrealizować go po swojemu.  Tym razem więc na czele stali tenorzyści: Ed Wilkerson i Ari Brown, za plecami mając Harrisona Bankheada na kontrabasie, perkusistę Erniego Adamsa oraz pianistę Kena Chaneya. Brzmiała więc, w najczęściej dość żwawych tempach, muzyka pełna spontaniczności, dynamizmu i wykonawczych fajerwerków.  Do tego była bardzo melodyjna, trudno wiec dziwić się entuzjazmowi fanów, zwłaszcza, że oryginalny pomysł dialogu dwóch saksofonistów tenorowych przynosił świetne efekty. Zawiedziony mógł być może ktoś, kto w muzyce woli jednak niedosyt niż przesyt - artyści dali bowiem dość długi koncert.

Pozytywne przesłanie

Siódmy festiwal Made In Chicago okazał się kolejnym artystycznym - i frekwencyjnym - sukcesem. Zachwycało bogactwo i różnorodność muzyki improwizowanej z Wietrznego Miasta. Artyści dali też słuchaczom lekcję własnej pokory - odwołując się z namaszczeniem do muzyki przeszłości, po to by w konfrontacji z nią odnajdywać własną opowieść. Tym czego poznaniacy zapewne nie zapomną i po tej edycji festiwalu jest zniewalająca radość bycia (i grania) muzyków, a co za tym idzie nieustające pozytywne przesłanie. Jakże często nam tego brakuje!

Tomasz Janas

  • VII Festiwal Jazzowy Made in Chicago
  • 22-25.11
  • organizator: Estrada Poznańska i Jazz Institute Of Chicago