Kultura w Poznaniu

Książki

opublikowano:

TŁUMACZ SIĘ TŁUMACZY. Mulischem po polsku już byłem

- Tłumacz literatury staje się na pewien czas w swoim rodzimym języku tłumaczonym autorem czy autorką - mówi Jerzy Koch, profesor zwyczajny w Zakładzie Studiów Niderlandzkich i Południowoafrykańskich na Wydziale Anglistyki UAM, tłumacz literatury z języka niderlandzkiego i afrikaans.

. - grafika artykułu
Jerzy Koch (fot. archiwum prywatne)

Jak to się stało, że zajął się Pan tak nietypowymi językami jak afrikaans i niderlandzki?

To był trochę przypadek, trochę zamierzone działanie. Studiowałem germanistykę, bo w szkole średniej miałem język niemiecki jako język obcy. Na wrocławskiej germanistyce była możliwość studiowania także dodatkowej specjalizacji niderlandystycznej. Skorzystałem z tego, a w tle była też pewna wizja. Był przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, niemiecki w polskich warunkach kojarzył się jeszcze z NRD, z niderlandzkim natomiast można było wypłynąć na szersze wody - Holandia i Belgia, byłe kolonie. Szybko okazało się, że podręczniki do nauki tego języka nie były tak siermiężne, jak w przypadku książek z NRD, co więcej, były nawet lepsze od tych z RFN, z których także korzystaliśmy. Z roku na rok niderlandzki coraz bardziej mnie interesował. W latach osiemdziesiątych regularnie tłumaczyłem literaturę niderlandzką, głównie poezję. Na początku lat dziewięćdziesiątych, po obronie doktoratu w Lowanium w Belgii, pojechałem na konferencję naukową do RPA. I tak od 1992 roku zaczęła się moja kolejna fascynacja krajem, ludźmi i ich kulturą, a raczej kulturami, bo w Afryce Południowej wszystko trzeba zwielokrotniać przez "multi-", no i rzecz jasna językiem afrikaans, który jest typowym produktem granicznym, gdyż powstał na styku kultur i języków.

Jak zaczęła się Pana przygoda z przekładem literackim?

Chciałem tłumaczyć i dość wcześnie, już w szkole średniej, podejmowałem takie próby.

Dobrze być tłumaczem?

Bycie tłumaczem literatury pozwala na dość intymny kontakt z językiem, właściwie z dwoma językami. Można nawet powiedzieć, że tłumacz jest w takim czyśćcu pomiędzy sferami, gdzie wszystko jest możliwe i gdzie podejmuje się ważne decyzje. Niekiedy zawiera się kompromisy z samym sobą, czasem czyni ustępstwa, jakieś koncesje na rzecz autora czy tradycji literackiej. Jest to zarazem konfrontacja z samym sobą. Ze swoimi słabościami i talentami. Tłumacz literatury staje się na pewien czas w swoim rodzimym języku tłumaczonym autorem czy autorką. Pisze nim/nią po polsku. To wyzwanie, a jednocześnie wspaniałe uczucie tworzenia w polszczyźnie na podstawie zadanego tematu, konkretnego stylu i sformułowań obcojęzycznego utworu. Tłumacz literatury jest w pełnym znaczeniu tego słowa polskim pisarzem.

Tłumacze inaczej czytają książki?

Jest takie powiedzenie, że "poetą się nie jest, poetą się bywa". O tłumaczu literatury mógłbym powiedzieć, że tłumaczem się jest. Zawsze. Można to nazwać skrzywieniem zawodowym, ale często podczas lektury przychodzą mi do głowy pomysły na przekład. Czasem nawet całych fraz, niekiedy słów w konkretnych kontekstach. W książkach przełożonych przez innych tłumaczy można się zachwycać ich frazą, a niekiedy myśli się: o, coś tutaj chropawo brzmi. Nawet jeśli nie zna się oryginału, nie przeprowadza adiustacji, sprawne oko wyłowi takie miejsca.

Jak wygląda praca nad przekładem?

Teraz, kiedy pracuję nad wyborem wierszy południowoafrykańskiego poety Breytena Breytenbacha, staram się codziennie tłumaczyć jeden wiersz. Na ogół wstaję wcześnie, około szóstej. To mój biologiczny zegar. Tłumaczę wiersz. Kończę po kilku godzinach. Kiedy potem czytam swój przekład, wieczorem albo następnego dnia, zmieniam, tnę, sprawdzam słowa, zwiększam lub zmniejszam listę synonimów, niejako rozpisuję przekład; potem nastąpi jeszcze faza ścieśniania, podejmowania ostatecznych decyzji. Wtedy chętniej pracuję już na papierze, nie na ekranie komputera. Na wydruku widoczne są poprzednie wersje, moje skreślenia, znaki zapytania, powstaje taki symultaniczny palimpsest. Przygotowując się do wspomnianego wyboru wierszy poczytywałem opasły, kilkusetstronicowy tom poezji Breytenbacha na plaży w Kołobrzegu, gdzie spędzałem wakacje. Nie tylko zaznaczałem wiersze warte moim zdaniem przełożenia, ale czasami od razu ołówkiem zapisywałem nasuwające mi się polskie odpowiedniki. Więc pracuję nie tylko w domu.

Przekładu można się nauczyć?

Sądzę, że do pewnego stopnia tak. Wprawdzie potrzebna jest pewna wrodzona wrażliwość na słowo, ale przecież i ona przychodzi z czasem i jest wzbogacana lekturami, rozmowami, nadstawianiem ucha na różne rodzaje polszczyzny. Uczymy się cały czas, czyli można się tego nauczyć. Dotyczy to nie tylko warstwy językowej, ale różnych zagadnień historycznych, kulturowych itp., bo tłumacz musi stawać się znawcą w najróżniejszych dziedzinach. Oczywiście przekład literacki ma swoją specyfikę, bo tłumacz jest twórcą literatury, a nie tylko odtwórczym wykonawcą - w przeciwnym wypadku moglibyśmy stosować do poezji tłumaczenie maszynowe.

Wybiera Pan sobie teksty do tłumaczenia?

Nie żyję z tłumaczeń, więc nie muszę wykonywać usługówki lub brać tego, co akurat wydawca zleci. Jako pracownik naukowo-dydaktyczny mam ten komfort, że mogę wybierać. Dlatego zmierzywszy się na przykład z kunsztem stylistycznym Harrego Mulischa w powieści "Procedura" (WAB, 2001, 2012), mogłem odmówić tłumaczenia innej o wiele obszerniejszej powieści tego samego autora. Nie tylko nie miałem na to czasu, ani nie było to dla mnie już takim wyzwaniem, gdyż książki były pod względem stylistycznym porównywalne. Mulischem po polsku już byłem, by tak powiedzieć.

Woli Pan tłumaczyć poezję czy prozę?

Myślę, że z takiej pozycji względnej niezależności jako tłumacz, niezależności głównie finansowej, można spokojniej podchodzić do tłumaczenia poezji. Tutaj na ogół terminy nie gonią tak szaleńczo, jak w przypadku powieści, kiedy wydawca chce mieć coś i tanio, i na odpowiedni termin, bo targi, bo święta, czyli prezenty, bo tamto, bo owamto. Presja pieniądza, skutkująca cięciem kosztów np. redakcji językowej, lub szukaniem tłumaczy, którzy zrobią to jeszcze taniej, sprawia, że tłumacze literatury są grupą pracującą pod dużym ciśnieniem. Ale może właśnie dlatego zaczynają się tak dobrze organizować, nawet lepiej niż pisarze - vide aktywności Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. W przypadku przekładania poezji te negatywne zjawiska nie są aż tak widoczne. Nadal są bardzo dobrzy redaktorzy, a wydawcy poezji to w ogóle trochę inny, specjalny gatunek. Stąd tłumaczenie poezji daje dużą satysfakcję, ale nie wiem czy większą od prozy. To jednak odmienne dyscypliny. Można tłumaczyć wolniej, bo jednostki, którymi są poszczególne wiersze są przecież mniejsze. Większe objętościowo teksty prozatorskie lepiej tłumaczyć na jednym oddechu.. W przypadku wierszy można tę pracę inaczej rozłożyć, zorganizować. Ale przekłady nosi się także w sobie, między sesjami przy komputerze. Wysiaduje się je emocjonalnie, żyje nimi.

Nad jakim przekładem pracuje Pan w tej chwili?

Od jesieni pracuję na wyborem wierszy południowoafrykańskiego poety Breytena Breytenbacha. Wiosną ma go opublikować krakowskie Wydawnictwo A5. To zamówienie Fundacji im. Zbigniewa Herberta, bo Breytenbach - współczesny klasyk literatury południowoafrykańskiej, piszący w języku afrikaans i angielskim - otrzymał w 2017 roku prestiżową nagrodę Herberta.

rozmawiała Anna Tomczyk

*W kolejnych tygodniach na łamach Kulturypoznan.pl publikować będziemy rozmowy z poznańskimi tłumaczami, w których zdradzają tajniki zawodu oraz opowiadają o swoich literackich fascynacjach.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018