Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Świat przedstawień

Nieco ponad rok po Czerwcu 1956 na ulice Poznania ponownie wyjechało wojsko. Wszystko za sprawą centralnej defilady z okazji "lipcowego święta odrodzenia", którą z trybuny honorowej odbierali Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz i... przywódca komunistycznego Wietnamu Ho Chi Minh.

. - grafika artykułu
"Głos Wielkopolski", 23 lipca 1957 r. fot. materiały Biblioteki Raczyńskich

Wczesnym latem 1957 roku partyjne władze za wszelką cenę pragnęły ostatecznie zamknąć ograniczoną wprawdzie do Poznania, ale skrajnie niewygodną debatę wciąż toczącą się w przestrzeni publicznej w związku z ubiegłorocznymi "wypadkami". Owo "odczarowywanie" Czerwca 1956 zostało skrupulatnie zaplanowane i świadomie rozłożone na kilka etapów. Jednym z nich była "gospodarska" wizyta złożona na początku czerwca 1957 roku w Zakładach Cegielskiego przez Władysława Gomułkę, który korzystając ze swego wciąż silnego "październikowego" autorytetu, starał się za wszelką cenę spacyfikować gorące rocznicowe nastroje panujące w "Ceglorzu". Ogniwem zamykającym w symboliczny sposób opisywaną sekwencję wydarzeń miały być centralne obchody "święta odrodzenia" połączone z gigantyczną defiladą wojskową, którą z rozmysłem zaaranżowano właśnie w Poznaniu. Powodów takiego rozstrzygnięcia nie trzeba szukać daleko. Z perspektywy władz spodziewany "sukces" poznańskiej imprezy był wszak wielce pożądaną superatą tak na polu propagandowym, jak i tym stricte legitymizacyjnym. Kontekst poznańskich obchodów 22 lipca był zatem nad wyraz czytelny: oto ten sam Poznań, który zaledwie rok wcześniej protestował, niedługo później wiwatuje na cześć "ludowego wojska" oraz "entuzjastycznie" przyjmuje partyjnych oficjeli.

W tak naszkicowanym scenariuszu "święta odrodzenia" nie było miejsca na najmniejszy nawet zgrzyt, tym bardziej że na trybunie honorowej zasiąść mieli przedstawiciele "zaprzyjaźnionych" państw oraz członkowie korpusu dyplomatycznego. Nic zatem dziwnego, że jego autorzy obawiali się zwłaszcza tego, jak zaproszeni na defiladę poznaniacy zniosą obecność skrajnie niepopularnego w stolicy Wielkopolski Józefa Cyrankiewicza. Prawdopodobieństwo jego przysłowiowego wygwizdania musiało być zresztą spore i znajduje swoje odbicie w partyjnych sprawozdaniach z pierwszej połowy lipca 1957 roku. Działacze Komitetu Dzielnicowego PZPR Poznań - -Grunwald nie bez przyczyny zresztą alarmowali, że na podległym im terenie "chodzą słuchy", aby premier lepiej nie przyjeżdżał, gdyż "nie cieszy się on popularnością u poznaniaków", co z kolei mogłoby "wpłynąć na zmianę podniosłego nastroju" towarzyszącego planowanej imprezie. W tej sytuacji jedynym skutecznym rozwiązaniem zdawało się szybkie zorganizowanie odkładanej już od ponad roku wizyty Cyrankiewicza w Poznaniu, tak aby mogła się ona odbyć jeszcze przed obchodami "święta odrodzenia". Błyskawicznie postanowiono zatem, że premier PRL przyjedzie do Poznania już 16 lipca, co z kolei miało zagwarantować pewien odstęp czasu na propagandowe zdyskontowanie odwiedzin. Zostawiając na boku dość dramatyczny przebieg owej wizyty, wypada podkreślić, że w pewnym stopniu rozładowała ona napięcie panujące wokół Cyrankiewicza w stolicy Wielkopolski.

Wojskowe przygotowania do "parady odrodzenia", które wypełniały kolejne próby prowadzone wzdłuż ul. Marchlewskiego (obecnie ul. Królowej Jadwigi), trwały w Poznaniu od początku lipca 1957 roku. Centralnym miejscem defilady uczyniono trybunę honorową wzniesioną w połowie drogi między Domem Żołnierza a mostem Marchlewskiego (obecnie most Królowej Jadwigi), na którą 22 lipca, krótko po g. 10 przywieziono z Ławicy partyjnych notabli najwyższego szczebla, wśród których brylował wciąż dość popularny Gomułka oraz bawiący z wizytą w PRL Ho Chi Minh, "miły gość z dalekiego Wietnamu". Dodajmy, że szyki wojskowym organizatorom święta z całą pewnością popsuł ulewny deszcz, który tego dnia niemal bez przerwy padał nad poniżonym w ów iście makiaweliczny sposób grodem Przemysła. Główny motyw propagandowy eksploatowany w związku z poznańskimi obchodami 22 lipca był wszak nad wyraz czytelny i świadczyć miał o szczerej miłości żywionej przez Poznań wobec "swojego" wojska. Doskonałą ilustracją tego rodzaju zabiegów pozostaje korespondencja opublikowana w "Trybunie Ludu" przez redaktora M. Kowalewskiego, który chcąc "na gorąco" oddać atmosferę panującą wśród poznaniaków zgromadzonych wzdłuż trasy defilady, pisał: "Wytwarza się jakiś serdeczny nastrój, krzyżują się spojrzenia i uśmiechy. Ludzie gorąco manifestują przywiązanie i miłość do naszej Armii". I dalej: "Nie ma tu dystansu, atmosfera najdalsza od oficjalności, powiedziałbym - swoja, domowa". Jeszcze dalej posunął się Jerzy Knapik, który na łamach "Głosu Wielkopolskiego" porównał nastroje panujące tego dnia w Poznaniu do wezbranej "rzeki uczuć" zalewającej ulice stolicy Wielkopolski. "Poznań jakby oszalał - pisał Knapik - rozbujał się. Idzie wspólnym rytmem serc i nóg razem ze swoimi chłopcami".

Gdyby oprzeć się wyłącznie na owych mocno zniekształconych doniesieniach relacjonujących przebieg poznańskiej defilady, otrzymalibyśmy obraz niczym niezmąconej sielanki panującej pomiędzy mieszkańcami Poznania i "ich" wojskiem oraz władzami. Dała temu wyraz m.in. "Gazeta Poznańska", która przekonywała, że tuż po zakończeniu parady jej pusta trasa "w jednej chwili" zapełniła się "ludzkim morzem płynącym w kierunku trybuny". Powód: "Każdy chce z bliska pozdrowić przywódców partii i rządu". Prasowi korespondenci nie zapomnieli bynajmniej o nieco zdezorientowanym i niemiłosiernie przemokniętym Ho Chi Minhie, o którym po żelaznym punkcie każdego pochodu, jakim były życzenia składane partyjnym przywódcom przez dzieci, pisano czule: "Ma młodą (mimo siwych włosów i charakterystycznej brody) twarz, uśmiecha się do dziewczynki, posyła pocałunki wiwatującej dzieciarni". Po zakończeniu imprezy "dostojny gość" z Półwyspu Indochińskiego wraz z całą partyjną wierchuszką udał się do tzw. nowego ratusza (obecnie CK Zamek), gdzie specjalne śniadanie wydał przewodniczący MRN Franciszek Frąckowiak. Co ciekawe, rzekomy entuzjazm, jaki zapanować miał w Poznaniu za sprawą gości ze stolicy oraz "bratniego Wietnamu", bynajmniej nie malał, o czym zdaniem prasy świadczyć miał "spontanicznie zebrany" tłum poznaniaków długo wiwatujących pod oknami zamku.

Piotr Grzelczak