Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Proces złodziei ortalionów w Poznaniu

Przemycane z Zachodu w samochodowych oponach, okrętowych gaśnicach i pompach balastowych niepozorne płaszcze z cienkiej poliamidowej tkaniny zrobiły w gomułkowskiej PRL niebywałą karierę.

. - grafika artykułu
Ortaliony nosili zwykli obywatele i przedstawiciele najwyższych władz partyjnych i państwowych. Na zdjęciu Jerzy Kusiak (przy mikrofonie), przewodniczący prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Poznaniu, 1966 r. fot. J. Nowakowski/cyryl.poznan.pl

Wyzbywszy się tutaj swego pierwotnego, wyłącznie przeciwdeszczowego charakteru, stanowiły przez lata wzór mody i elegancji. Niesłabnący popyt na ortaliony panujący na krajowym rynku sprawił, że na zakup używanego płaszcza trzeba było niekiedy przeznaczyć całą miesięczną wypłatę, co z kolei prowadziło do tak spektakularnych przedsięwzięć jak choćby ambitna próba podjęta w 1968 roku przez marynarzy MS Dęblin, polegająca na przeszmuglowaniu do Polski 26 km ortalionu o łącznej wartości ponad 20 mln zł, z którego można było uszyć ponad 13 tys. płaszczy.

Funkcjonujący w większości polskich aglomeracji niezwykle intratny ortalionowy czarny rynek był regularnie zasilany przez tzw. ortalionowe gangi, które wyspecjalizowały się w masowych kradzieżach owego chodliwego towaru z miejsc użyteczności publicznej. W Poznaniu jedną z najgroźniejszych grup przestępczych parających się owym odzieżowym procederem była jedenastoosobowa szajka z Łazarza, której głośny proces zakończył się przed Sądem Powiatowym dla miasta Poznania w maju 1966 roku. Metoda jej działania była dość prosta. Młodzi ludzie wchodzący w jej skład odwiedzali przede wszystkim gmachy poznańskich szkół średnich, gdzie w szkolnych szatniach nakładali na siebie poszukiwane płaszcze, po czym nie wzbudzając specjalnych podejrzeń, wychodzili na zewnątrz, by już niebawem "spylić" owe tekstylne łupy swym stałym odbiorcom. Jak donosiła prasa, przez dłuższy czas "szajka prosperowała bez pudła", co pozwoliło jej członkom zorganizować co najmniej kilkanaście udanych skoków, a ich pogarda dla prawa osiągnęła zenit, gdy postanowili ukraść płaszcze należące do... dziennikarzy pracujących na co dzień w gmachu RSW "Prasa" przy ul. Grunwaldzkiej. Z czasem milicyjnym śledczym udało się jednak wpaść na trop "łazarskiej jedenastki", co ostatecznie zakończyło się aresztowaniem całej grupy i doprowadzeniem przed oblicze sądu. Wyroki, które rychło w omawianej sprawie zapadły, były zgodnie z duchem czasów - by wspomnieć tzw. aferę mięsną zakończoną orzeczeniem kary śmierci - wyjątkowo surowe. Dość powiedzieć, że dwójka nieformalnych ortalionowych hersztów, wymieniona w prasie wraz z podaniem imion, nazwisk oraz adresów, została skazana odpowiednio na 3 i 4 lata więzienia.

Nie wiemy niestety, na ile owe podane do publicznej wiadomości informacje procesowe spełniły swoją czysto prewencyjną rolę i odwiodły potencjalnych naśladowców gangu "amatorów kradzionych ortalionów" od zejścia na złą drogę. W skali kraju problem ortalionowych kradzieży zdawał się bowiem nie maleć i z czasem okazał się na tyle poważny, że dwa lata później stał się nawet kanwą nieco dziś już chyba zapomnianego filmu Ortalionowy dziadek. Nieco na marginesie dodajmy, że Jerzy Urban, będący scenarzystą owego obrazu, zuchwałe i dokonywane na masową skalę przywłaszczenia płaszczy przypisał za jego sprawą nie wielkomiejskiej młodzieży robotniczej, lecz... starszemu panu o wyraźnie zarysowanych cechach przedwojennego przedstawiciela "klas posiadających".

Piotr Grzelczak