Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Kryzysowe wakacje

Jak spędzano wakacje w Poznaniu u schyłku PRL? Atmosfera była gorąca, ale nie ze względu na pogodę. 

. - grafika artykułu
Puste półki w sklepie mięsnym na Jeżycach, lata 80. Fot. materiały Cyryl.poznan.pl

Przed trzydziestu laty wakacyjna aura, podobnie jak dzisiaj, niespecjalnie rozpieszczała mieszkańców Poznania. W drugiej połowie lat 80. pogrążona w permanentnym kryzysie gospodarka PRL zdawała się wchodzić w krytyczne stadium. Wyjątkowo ponury system "powszechnych niedoborów" sprawiał, że w okresie letniej kanikuły trawiące statystycznego Kowalskiego rozmaite całoroczne troski ulegały gwałtownemu zwielokrotnieniu. Nie inaczej było w Poznaniu, gdzie zarówno organizacja letniego wypoczynku poza miastem, jak i wakacje spędzane w jego obrębie nie należały do najłatwiejszych.

W sierpniu 1987 roku w poznańskich sklepach brakowało nawet margaryny, na stacjach benzynowych toczono regularną walkę o reglamentowane paliwo, a kupno zwyczajnych tenisówek graniczyło z cudem. Całości obrazu dopełniały śmieci zalegające tygodniami na osiedlach i w podwórzach.

Kryzys sprawił, że rekordowo mała liczba miejskich dzieci wyjechała na kolonie letnie, za które w Poznaniu należało zapłacić średnio 20-30 tys. złotych! Toteż w stolicy Wielkopolski osiedlowe trzepaki i podwórka tętniły życiem. Co bardziej majętni i ambitni rodzice starali się niekiedy organizować dla swoich pociech wakacyjne wyjazdy na własną rękę. W takim przypadku należało dysponować własnym sprzętem turystycznym, gdyż o kupnie w poznańskich sklepach sportowych nowego namiotu, dmuchanego materaca, nie mówiąc już o piłce czy zestawie do kometki, można było pomarzyć. "Są natomiast - z rozbrajającą szczerością przekonywała kierowniczka sklepu nr 205 "Olimpijczyk" przy ul. Dąbrowskiego - buty narciarskie, wiązania, łyżwy i sanki".

Zmotoryzowani poznaniacy, o ile zdobyli kartkowy przydział paliwa, mogli ruszyć na wakacyjne wojaże popularnym maluchem, reszta zaś była niemal dosłownie skazana na PKP. Pierwsze przeszkody spotykały podróżnych już na Dworcu Głównym, regularnie tonącym w gigantycznych kolejkach do kas biletowych (to akurat nie zmieniło się do dziś). Nie lepiej było w dworcowej kawiarni i restauracji, gdzie kontrola PIH-u wykazała nie tylko zawyżanie rachunków, ale również podawanie kawy "sporządzonej z mniejszej niż przewidują normy ilości surowca" czy też "zawyżanie ilości skrobi w kotletach mielonych". Dodajmy, że najcięższe konsekwencje spotkały pomoc kuchenną, która jednego tylko dnia, co skrupulatnie wyliczył "Głos Wielkopolski", wyniosła z pracy 30 jaj, 2 kg bigosu, 7 zrazów oraz 12 kotletów mielonych. W pociągach panował z kolei ekstremalny tłok. Do składu relacji Poznań Główny-Kostrzyn nad Odrą przez dłuższy czas nie mogła się wcisnąć nawet drużyna konduktorska, a wysiadanie na kolejnych stacjach odbywało się... przez okna.

Ci z poznaniaków, którzy zostali w mieście, przez całe wakacje toczyli nierówną walkę na froncie zaopatrzeniowym, co było o tyle trudne, że latem zamknięto w Poznaniu 311 sklepów. Brakowało wszystkiego. Oprócz najbardziej deficytowego mięsa, margaryny czy też reglamentowanego centralnie żółtego sera trudno było dostać napoje chłodzące, a nawet owoce. Nic zatem dziwnego, że w oknach wystawowych sklepów spożywczych pojawiły się z czasem papierowe atrapy niedostępnych na co dzień produktów, do rangi wydarzenia urastały zaś informacje o sprzedaży bananów na Ratajach, a także o przyjeździe do Poznania dwóch ciężarówek z albańskimi arbuzami i papryką. Z kolei w świetle relacji "Expressu Poznańskiego" na popularnym targowisku na Bema codziennie odbywało się niemal polowanie na sprzedających warzywa i owoce przedstawicieli "prywatnej inicjatywy". Niewiele łatwiej mieli ci, którzy zdecydowali się na wakacyjny remont mieszkania. W tamtym czasie kupno emulsyjnej farby czy też tapety było w stolicy Wielkopolski właściwie niemożliwe.

Spędzający urlopy w Poznaniu nie mieli zbyt dużego wyboru, jeśli idzie o miejsca, w których mogliby aktywnie wypocząć. Kąpieliska nad jeziorami Strzeszyńskim i Rusałką oferowały niewiele więcej niźli samo tylko miejsce do plażowania, gdyż 90 proc. punktów usługowo-handlowych, które uruchomiono tam w poprzedniej dekadzie, teraz po prostu zamknięto. Te zaś, które przynajmniej oficjalnie działały, jak smażalnia Centrali Rybnej w Strzeszynku, informowały zdezorientowanych klientów, że... są "czynne tylko w pogodne dni". W czasie upałów szczególnym powodzeniem cieszyły się wciąż czynne odkryte pływalnie. Najpopularniejsza była z całą pewnością ta w parku Kasprowicza, wybudowana swego czasu tak, aby w ciągu doby przyjąć około 2 tys. kąpiących się. Owa norma nigdy nie była zbyt rygorystycznie przestrzegana, w sierpniu 1987 roku padł jednak absolutny rekord - 7 tys. osób. W tej sytuacji woda prędko zamieniła się w krępującą ciecz i basen ze względów bakteriologicznych został błyskawicznie zamknięty.

Koniec sierpnia oznaczał rozpoczęcie gorączkowych starań związanych z powrotem do szkoły. Te ostatnie we wciąż gwałtownie rozrastającym się Poznaniu były nieustannie przepełnione i niedoinwestowane. Jeszcze w latach 70., jak pisał z rozrzewnieniem "Express Poznański", otwierano ich pod koniec wakacji nawet kilka. W 1987 roku musiała wystarczyć jedna nowa placówka na os. Jana III Sobieskiego, obdarzona przy tym jakże konkretnym imieniem - X Zjazdu PZPR. Wypełnienie nowego uczniowskiego tornistra niezbędnymi dobrami oznaczało częstokroć wystawanie w godzinnych kolejkach. Nie pomagały nawet specjalne szkolne kiermasze, w tym ten największy organizowany rokrocznie na Rynku Jeżyckim, gdzie u schyłku miesiąca stanęło 49 straganów. Zawrotną popularnością wśród kupujących cieszyły się zwłaszcza chińskie kredki i plastelina, o które rozgorzała wyjątkowo widowiskowa walka. Bolesnym rozczarowaniem była zarazem próba kupna dziecięcych tenisówek, które proponowano tylko w jednym rozmiarze (nr 18), obiecywano przy tym, że pozostałe numery będą dostępne... w grudniu. Na upadek realnego socjalizmu w Polsce trzeba było poczekać nieco dłużej.  

Piotr Grzelczak