Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Frydhof znaczy cmentarz

- O tym, czy cmentarz nas zainteresuje decyduje na pewno liczba i stan zachowania nagrobków. Kiedy jedziemy zrobić rekonesans i widzimy, że jest co ratować, miejsce staje się dla nas priorytetem - mówi Damian Kruczkowski* z Wielkopolskiego Stowarzyszenia na rzecz Ratowania Pamięci "Frydhof".

. - grafika artykułu
Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan, fot. Piotr Skórnicki

W gminie, z której pochodzę, stary ewangelicki cmentarz w połowie lat 70. zamieniono na park z placem zabaw dla dzieci. Tyle że tablica, która upamiętnia to miejsce, stanęła tam dopiero na początku lat 90. Do dzisiaj z ziemi wystają fragmenty nagrobków czy dawnego ogrodzenia. Spotykacie się z tym pewnie na każdym kroku.

Tak, to chociażby kwestia samego Poznania, który teoretycznie w latach powojennych przeprowadzał ekshumacje, ale tak naprawdę co jakiś czas, na przykład podczas prac budowlanych, wciąż odkrywane są stare nagrobki. Jak choćby park Gustawa Manitiusa, który kiedyś był cmentarzem luterańskim, a już w XXI wieku otrzymał swoje nowe imię. Została więc ufundowana tablica o Manitiusie, ale nie ma na niej nawet wzmianki o tym, że kiedyś mieścił się tu cmentarz. A nawet nadal się mieści, bo część nieoznaczonych pochówków z pewnością wciąż znajduje się w ziemi. Bez georadaru nie da się tego dobrze sprawdzić, a przecież w latach 70., kiedy tworzono tam park, nikt takim sprzętem jeszcze nie dysponował. O ile jeszcze we wschodniej Wielkopolsce stare cmentarze nie zostały naruszone, bo często znajdują się na terenie łąk czy starych wiosek olęderskich, o tyle w zachodniej Wielkopolsce i na Pomorzu wszystko, co niemieckie - czytaj też: ewangelickie - musiało być zmiecione z powierzchni ziemi i zatarte.

Dlatego postanowiliście ocalić pamięć o tym, co zniknęło?

Zanim prawie dwa lata temu razem z Ulą [Urszula Karolczak - prezes Stowarzyszenia, przyp. red.] formalnie założyliśmy Stowarzyszenie, już od kilku lat zajmowaliśmy się starymi cmentarzami. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że sformalizowanie tego, co robimy, sprawi, że będziemy bardziej wiarygodni dla instytucji, z którymi chcieliśmy współpracować. Ułatwiło nam to również zdobywanie grantów, bo wcześniej koszt wszystkich działań pokrywaliśmy z własnej kieszeni. Są cmentarze, na których wystarczy tylko piła, grabie i trochę zaprawy klejącej, ale są i takie, gdzie trzeba wjechać ciężkim sprzętem, a na to są potrzebne już konkretne pieniądze.

Ilu dokładnie Was jest?

Stałych członków mamy w tej chwili ponad dwudziestu, ale większe jest grono sympatyków, które jest płynne. Bywa, że jakiś nauczyciel z lokalnej szkoły zmobilizuje swoich uczniów do pomocy i na takim cmentarzu pracuje nawet setka ludzi. Tak stało się ostatnio w Święci koło Rychwała, gdzie najpierw się martwiliśmy, że nikt nie przyjedzie, a za moment okazało się, że ogrom pracy, jaką tam wykonaliśmy, zaskoczył nas samych.

Ile czasu jesteście w stanie poświęcić na jeden cmentarz? Na niektóre z nich pewnie się wraca.

Na niektóre wraca się nawet po kilka razy, w zależności od tego, jak bardzo są zaniedbane. Bywa, że cały pierwszy dzień zajmuje usuwanie połamanych drzew i krzewów czy wykoszenie trawy - odsłonięcie tego całego obrazu zniszczenia - a dopiero następny to próba rekonstrukcji zdewastowanych nagrobków.

Taka rekonstrukcja odbywa się w oparciu o jakieś archiwalne zdjęcia i plany?

Po pierwsze, ważne jest ustalenie, czy teren cmentarza jest wpisany na listę zabytków. Czasem żadne plany czy zdjęcia nie są nawet potrzebne, bo fragmenty zniszczonego nagrobka po prostu leżą obok niego, wystarczy je podnieść. Nie odbudowujemy niczego od zera.

Które cmentarze uznajecie za najbardziej ciekawe?

Wszystkie cmentarze wybudowane przed 1945 rokiem uznaje się za zabytkowe, w przypadku tych późniejszych to zależy od woli władz miasta bądź wojewody, którzy wpisują dany obiekt na listę zabytków. O tym czy cmentarz nas zainteresuje decyduje na pewno liczba i stan zachowania nagrobków. Kiedy jedziemy zrobić rekonesans i widzimy, że jest co ratować, miejsce staje się dla nas priorytetem.

Zajmujecie się też kirkutami?

Tak, z tym że na żydowskich cmentarzach jest o wiele mniej pracy, bo prawie wszystko zniszczono podczas II wojny światowej. Macew niestety zachowało się jak na lekarstwo. Po II wojnie często bywały wykorzystywane jako materiał budowlany. Mamy taki przypadek z Goliny koło Konina z czerwca tego roku, gdzie pewni ludzie kupili głazy pod fundament nowego domu. Wśród nich była macewa. Jak się tam znalazła? Nikt nie wie.

Często zgłaszają się do Was ludzie z podobnym znaleziskiem?

Często. Mamy na przykład przypadek ze Skulska, gdzie macewa znajduje się na przydomowym skalniaku, a właściciel ogródka nie chce jej stamtąd ruszać.

Ale właścicielem samej macewy przecież nie jest.

Nie jest, choć ta kwestia też jest do końca nieuregulowana. Jako zabytek powinna znaleźć się w miejscu do tego przeznaczonym. Pytanie tylko - w jakim? Na cmentarzach żydowskich nie można wbić szpadla w ziemię, bo tradycja żydowska nie pozwala tam kopać, więc tych macew się tam już nie ustawi. Jedyna opcja to muzeum albo lapidarium. Podobnie jest zresztą z nagrobkami ewangelickimi. Po wojnie cmentarze te również były źródłem budulca dla kamieniarzy, którzy stawiali nagrobki na cmentarzach katolickich. Sam od jednego z nich dostałem taką tablicę, gdzie na odwrocie gotykiem wypisane jest nazwisko poprzedniego "właściciela", Augusta Riedla.

Nikomu to nie przeszkadzało?

Nie, przypuszczam, że rodzina, która zamówiła tablicę, mogła nawet nie wiedzieć o tym, że to tablica z odzysku. Został tu zastosowany swego rodzaju recykling.

To powszechna praktyka?

Często stosowana. Istnieje spisana historia miejscowości Stara Kiszewa na pograniczu Wielkopolski i Kaszub, gdzie świadkowie wspominają wprost, że na cmentarz ewangelicki po wojnie furmankami przyjeżdżali kamieniarze z papierkiem z urzędu, że mają pozwolenie na pobranie surowca. Powstaje więc pytanie - co z nimi teraz zrobić? Przecież mówią o konkretnych ludziach, podają ich imiona, nazwiska, daty urodzenia i śmierci, często też wykonywane zawody.

Staracie się czasem dociekać tożsamości tych osób?

Tak, tym bardziej że lokalni mieszkańcy często pamiętają tych ludzi, opowiadają o nich. Próbujemy wtedy ustalić więcej szczegółów. Czasem ciekawe jest nazwisko, innym razem fotografia na nagrobku, za każdym razem działamy spontanicznie.

Masz taką swoją ulubioną historię?

Całe mnóstwo. Jest jedna z 1945 roku, z miejscowości Borowo, o Helmucie Hennigu i państwu Lach. Państwo Lachowie wcześniej stracili syna, więc w 1945 roku byli już starszymi, samotnymi ludźmi. Helmut był ich nastoletnim sąsiadem. Historia niestety nie ma happy endu, ale wszyscy opowiadają ją prawie w ten sam sposób. Do końca nie wiadomo, czy byli to polscy sąsiedzi, czy żołnierze radzieccy, ale finał jest taki, że tych państwa po prostu zamordowano strzałem w głowę w ich własnym domu. A żeby było bardziej tragicznie, młodemu Helmutowi kazano ich pochować. Wykopano im grób gdzieś w okolicach grobu ich syna na cmentarzu ewangelickim i po prostu kazano ich wrzucić do tego dołu. Bez trumny, bez płócien czy prześcieradła. Świadkowie wspominali potem, że pani Lach upadła twarzą do ziemi, więc ojciec Helmuta kazał mu wskoczyć do grobu i odwrócić ją na plecy, żeby nie leżała w niegodnej pozycji. Takie opowieści zawsze wywołują emocje i na zawsze wyrywają się w pamięci.

rozmawiała Anna Solak

*Damian Kruczkowski - społecznik i regionalista. Współzałożyciel i wiceprezes Wielkopolskiego Stowarzyszenia na rzecz Ratowania Pamięci "Frydhof", które od 2016 roku zajmuje się renowacją starych nekropolii.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018