Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Ragnarok na wesoło

Choć zarówno "Thor" (2011), jak i "Thor: Mroczny świat" (2013) przyniosły producentom wymierne zyski, to jednak w obu przypadkach z ekranu wiało patosem i nudą - nie dziwi więc, że były uważane za najsłabsze w całym dotychczasowym Marvel Cinematic Universe. Dopiero Taice Waititiemu udało się wydobyć potencjał tkwiący w opowieściach o bogu piorunów, robiąc przy okazji niemałą rewolucję w rankingu najciekawszych herosów.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Thor nie pojawił się w "Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów" (2016) - kiedy bowiem trwał konflikt między Avengersami, ten musiał ratować przed zagładą swój rodzinny Asgard. Podczas jego wcześniejszej nieobecności w domu niektóre sprawy mocno się skomplikowały, na dodatek według przepowiedni zbliża się Ragnarok, czyli czas, w którym siedzibę bogów strawi piekielny ogień. Wszystko wskazuje na to, że rozpocznie go wiecznie nienasycona bogini śmierci Hela, która po powrocie z długiego wygnania zamierza podporządkować sobie cały znany wszechświat. Na domiar złego bóg piorunów przypadkowo trafia na będącą gigantycznym śmietniskiem planetę rządzoną przez ekscentrycznego Arcymistrza - wielkiego miłośnika i organizatora walk gladiatorów. Jego czempionem jest Hulk, który bez większego problemu zmiażdżył wszystkich swoich dotychczasowych przeciwników.

Że warto czasem spuścić nieco powietrza z nadętego balonu komiksowych adaptacji, udowodnił już James Gunn przezabawnymi dwoma częściami "Strażników Galaktyki" (2014, 2017). Jednak epickie legendy o nordyckich bogach na pierwszy rzut oka nie wydawały się dobrym materiałem do generowania żartów. Dopiero kiedy podniosłym tonem niewiele wskórali zarówno miłośnik Szekspira Kenneth Branagh, jak i guru współczesnych seriali telewizyjnych Alan Taylor ("Mad Men", "Gra o tron"), producenci zdecydowali się na mającego trudności z zachowaniem powagi Taikę Waititiego (szczerze polecam jego "Co robimy w ukryciu"). Jak się okazało, był to strzał w dziesiątkę, bo już kilka dni po premierze "Thor: Ragnarok" został okrzyknięty najlepszym filmem z całego kinowego uniwersum Marvela. I nawet jeśli odrobinę na wyrost ("Iron Man" z 2008 roku pozostaje niedoścignionym wzorem), to takiego powiewu świeżości cykl o herosach potrzebował już od dłuższego czasu.

Tutaj tytułowa zagłada stanowi bowiem tylko wierzchnią warstwę fabuły, spod której tryska fontanna humoru. Nawet jeśli bohaterowie przełączają się na patetyczny tryb i zaczynają gadać o swoich powinnościach wobec wszechświata, to tylko po to, by po chwili przekonać się, że grawitacja nawet bogom Asgardu nie zamierza oddawać pokłonu. Zresztą herosi zostają sprowadzeni na ziemię również w innym sensie - Thor, zamiast wciąż emanować boskością, okazuje się narcyzem z poczuciem misji, z Lokiego co rusz wychodzą kompleksy, a Hulk ujawnia swoje skłonności do bycia sybarytą. Świetna jest debiutująca w uniwersum zapijaczona Walkiria, a grany przez Jeffa Goldbluma Arcymistrz, który swoich niewolników woli nazywać bezetatowymi pracownikami, kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Tylko złowroga Hela jest rysowana grubą kreską, ale w interpretacji znakomitej Cate Blanchett nie jest to ani trochę uciążliwe.

"Thor: Ragnarok" to pierwszy film z całego Marvel Cinematic Universe, który od biedy mógłby obejść się bez scen akcji. Wykorzystał tę okazję Chris Hemsworth, który wcielając się w tytułowego bohatera udowodnił, że świetnie sobie radzi w komediowej konwencji. Dialogi między nim a zmienionym w zielonego stwora Markiem Ruffalo są bezbłędne. Co prawda niektóre żarty okazują się czerstwe, szczególnie w scenie otwarcia, ale jest to tylko promil w oceanie śmiechu. Ach, a bitwa na Tęczowym Moście przy dźwiękach Led Zeppelin to już czysta poezja. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ktoś, kto choć trochę lubi filmowe uniwersum Marvela, wyszedł z kina niezadowolony.

Adam Horowski

  • "Thor: Ragnarok" (2017)
  • reż. Taika Waititi