Kultura w Poznaniu

Film

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Powrót ksenomorfa

Hollywood zna siłę nostalgii, dlatego co jakiś czas "odświeża" kolejne kultowe dzieła, którymi świat zachwycał się kilka dekad temu. Za reanimację serii o "Obcym", zapoczątkowaną jeszcze pod koniec lat 70., zabrał się sam autor pierwowzoru. Problem polega na tym, że "Ósmego pasażera Nostromo" realizował Ridley Scott artysta i wizjoner, a "Przymierze" jest efektem pracy Ridleya Scotta wyrobnika.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

W 2104 roku wspomagana przez androida Waltera załoga Przymierza wraz z dwoma tysiącami zahibernowanych kolonistów na pokładzie zmierza ku planecie Origae-6. Kiedy statek zostaje uszkodzony przez burzę neutrinów, pełniący obowiązki kapitana Oram zarządza gruntowny przegląd systemów pokładowych. Wtedy też - nieco przypadkowo - zostaje przechwycona tajemnicza transmisja radiowa. Szybkie dochodzenie wskazuje na to, że pochodzi ona z pobliskiej planety, której warunki doskonale nadają się pod terraformowanie. Mimo wyraźnego sprzeciwu jednego z oficerów, kapitan postanawia zaryzykować i zbadać nieznane dotąd, ale wyjątkowo obiecujące miejsce, nie przypuszczając, że dla załogi będzie to oznaczać początek śmiertelnie niebezpiecznego koszmaru.

Po "Prometeuszu" (2012), który stanowił preludium do "Obcego: Przymierza", wielu widzów narzekało na brak w opowieści fundamentalnego dla serii monstrum. Scott wyraźnie wziął sobie do serca krytykę i tym razem obudował fabułę dziesiątkami nawiązań do oryginału, mocno też wyeksponował umiłowanego przez fanów ksenomorfa, który napędzany charakterystycznym dla siebie morderczym instynktem sieje spustoszenie wśród zdezorientowanych bohaterów. Sceny, w których uczestniczy, to ewidentnie najlepsze momenty filmu - akcja, wspomagana przez mroczną, precyzyjnie dobraną scenografię oraz nastrojowe zdjęcia autorstwa Dariusza Wolskiego, zdecydowanie potrafi przyprawić o szybsze bicie serca. Pozostaje zatem żałować, że niespecjalnie jest w tej dzikiej jatce komu kibicować - całą pierwszą, zapoznawczą połowę filmu należy uznać za straconą szansę emocjonalnego wciągnięcia widza w historię, bowiem wszystkie (ludzkie) postacie do końca pozostają na tyle mało wyraziste, że ich ostateczny los równie dobrze można skwitować wzruszeniem ramion.

Na tym tle pozytywnie wyróżniają się android Walter oraz jego "bliźniak" David (obaj grani przez Michaela Fassbendera), którzy napędzają wątek transhumanistyczny, bardziej przywodzący na myśl inne sztandarowe dzieło Scotta - "Łowcę androidów" (1982), niż serię o krwiożerczej bestii grasującej gdzieś na rubieżach kosmosu, w którym "nikt nie usłyszy krzyku". I trzeba przyznać, że nawet do pewnego momentu filozoficzne wstawki dialogowe o genezie człowieka, zabawie w Boga i istocie człowieczeństwa, okraszane fragmentami oper Wagnera i cytatami z "Ozymandiasza", sprawdzają się doskonale. Gorzej, że w jednej ze scen reżyser postanowił temu nadać epickiego wymiaru, pogrążając skrzętnie budowaną mitologię w oparach niezamierzonego absurdu.

Sama postać tytułowego obcego z jednej strony stanowi siłę napędową maszyny marketingowej filmu, z drugiej nie jest w stanie udźwignąć bagażu oczekiwań fanów liczących na dzieło, które byłoby godne oryginału mającego na swym owadzim karku już blisko cztery dekady. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że gdyby Scott podmienił ksenomorfa na jakiegoś innego krwiożerczego kosmitę i przestał grać na nostalgii czy sentymentach, to film w kategorii niezobowiązującej rozrywki można by ocenić nawet całkiem wysoko. Niestety legendarny, będący u schyłku kariery reżyser wolał wybitną serię rozmienić na drobne, a tego nie jestem skłonny mu tak łatwo wybaczyć.

Adam Horowski

  • "Obcy: Przymierze" (2017)
  • reż. Ridley Scott