Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Festiwal to nie znaczy zawsze to samo

Gdyby na bazie Google Maps stworzyć aplikację, która pokazywałaby na mapie Polski lokalizacje najróżniejszych artystycznych festiwali, dostalibyśmy obraz przestrzeni szczelnie wypełnionej setkami kulturalnych punkcików. Co nam po nich?

rys. Joanna Pakuła - grafika artykułu
rys. Joanna Pakuła

Każde nieco większe miasto w kraju nad Wisłą z jakiegoś powodu za punkt honoru przyjęło sobie, by zorganizować jakiś festiwal. Teatr, muzyka, film, coś dla młodszych, coś dla starszych, tutaj Bach, tam teatr kukiełkowy, tu dla bardziej wymagających, tam dla tych mniej wybrednych, z gwiazdami zagranicznymi albo lokalnymi, z funduszy samorządowych albo za pieniądze od sponsora. Do wyboru i koloru. Gdyby wziąć pod uwagę sam tylko Poznań, musielibyśmy zoom mapy ustawić na maksymalną wartość, by rozróżnić, który punkt w tym gąszczu odpowiada za jaką imprezę.

Przepis na "event" prosty i tani

Po latach traktowania kultury jak piątego koła u wozu, nagle jakiś czas temu zaczęliśmy nadmuchiwać w Polsce artystyczną bańkę spekulacyjną. Na organizowanie cyklicznych imprez przeznaczamy naprawdę spore pieniądze, sumę, która w skali kraju spokojnie co roku sięga setek milionów złotych. Skąd ten boom? Idealistyczna odpowiedź byłaby taka, że w końcu doceniliśmy rolę, jaką odgrywa kultura w poprawie jakości życia obywateli. Według tej wizji moglibyśmy powiedzieć, że chcemy przy okazji wydarzeń kulturalnych spotykać się ze sobą, chłonąć sztukę, przeżywać ją i o niej dyskutować. Odpowiedź bardziej realistyczna - lub, jak kto woli, cyniczna - byłaby taka, że zorganizowanie kulturalnego "eventu" przynosi duży, doraźny zysk bardzo małym kosztem. Trochę można zarobić, trochę się wypromować albo zbić na popularnej imprezie polityczny kapitał. Typowy przepis na festiwal jest bowiem banalnie prosty. Należy wymyślić w miarę chwytliwe hasło, zastanowić się, jaką dziedzinę sztuki chcemy festiwalowo obsłużyć, chwilę pomyśleć nad targetem, skalkulować budżet, zatrudnić na umowę czasową ludzi, którzy odwalą całą brudną robotę... I już. Gotowe. Publiczność zawsze jakaś przyjdzie (choć oczywiście lepiej, żeby była większa niż mniejsza), gorzej lub lepiej się zabawi i kolejną imprezę można z czystym sumieniem zaznaczyć w sprawozdaniu, w rubryce "odbyła się". W takim ujęciu festiwal kulturalny niewiele rożni się od meczu piłkarskiego lub wizyty w centrum handlowym - jest kolejnym wydarzeniem pozwalającym uczestnikom zabić nudę, fajerwerkiem bez żadnej wartości dodanej, zaspokajającym najprostsze potrzeby.

Dwie strony festiwalowej barykady

Jeśli pieniądze na imprezę pochodzą z prywatnych portfeli, nie ma w zasadzie o czym dyskutować. Sęk w tym, że większość polskich festiwali jest dofinansowywana z pieniędzy publicznych. I w tym momencie zaczyna się pole do debaty. Jeśli z naszych rozważań wykluczymy ewidentne przykłady jarmarkowego podejścia do kultury w rodzaju Dni Miasta albo współfinansowanych przez znane marki darmowych imprez promocyjnych ze sztuką w tle, to - w uproszczeniu - dyskusja o festiwalach toczy się między dwoma kulturalnymi stronnictwami. Stawką w grze są zazwyczaj fundusze samorządów. Po jednej stronie barykady okopali się ci, którzy twierdzą, że festiwale są dobrem samym w sobie: raz w roku pozwalają widzom spotkać się z artystami, których nigdy wcześniej nie mieli okazji zobaczyć, poznać nowe trendy, uczestniczyć w wyjątkowych wydarzeniach. Według tej teorii festiwal to święto, które swoją spektakularną formą przekonuje ludzi do kultury, a prezentując im sztukę na wysokim poziomie, pozyskuje dla niej nowych admiratorów. Według przeciwników tej koncepcji "festiwalizacja" polskiego życia kulturalnego przynosi wiele złych skutków: festiwalowa gigantomania drenuje samorządowe budżety z pieniędzy, które mogłyby być przeznaczone na wiele mniejszych wydarzeń, duże imprezy ustawiają widza w roli konsumenta, a nie współuczestnika, są jednorazowym rozbłyskiem, który zostawia po sobie kulturalną czarną dziurę. Jeśli zaryzykujemy jałowe zazwyczaj poszukiwanie złotego środka, w obu tych narracjach znajdziemy wiele prawdziwych twierdzeń. Nie ulega przecież wątpliwości, że - trzymając się tylko poznańskiego podwórka - festiwal Malta co roku, niczym dobry uniwersytet, wypuszcza kolejne roczniki absolwentów, którzy dzięki niemu zafascynowali się teatrem. Że Ethno Port prezentuje słuchaczom muzykę, której próżno szukalibyśmy w radiowych rozgłośniach, a Transatlantyk pokazuje swoim widzom, że współczesne kino nie musi być tylko pustą wydmuszką, ale może mówić o rzeczach ważnych i bardziej skomplikowanych niż kolejne przygody grupy przyjaciół w Las Vegas. Jednak nie sposób lekceważyć głosów wskazujących, że klasyczna formuła festiwalu artystycznego wymaga znaczących korekt na wielu płaszczyznach. Trafny wydaje się argument, że imprezy polegające na prostym przeciwstawieniu widz - artysta gubią z pola widzenia wielu potencjalnych odbiorców. Choćby tych, którzy nie mają wystarczających kompetencji, by stać się uczestnikiem festiwalowych wydarzeń. Według tej teorii dobra impreza kulturalna powinna mieć też komponent edukacyjny, traktować widzów jako współuczestników, a nie li tylko konsumentów, wychodzić do nowych środowisk i przestrzeni, nie zamykać się w mniej lub bardziej elitarnym kokonie. Zdaje się, że szala wagi przechyla się w stronę tego drugiego podejścia. Szanujące się duże festiwale nie ograniczają się już tylko do występów kolejnych gwiazd, ale proponują również warsztaty (Transatlantyk), albo wychodzą "w miasto" z ambitnymi społecznymi projektami (jak maltańskie Nowe Sytuacje, czyli seria wydarzeń, interwencji w przestrzeń publiczną skupionych wokół problematyki wykluczenia). Ta zmiana dotyczy także mniejszych imprez - Festiwal Twórczości Kobiet No Women No Art ostatnio zupełnie zmienił swoją formę, stawiając na warsztaty i działania w jałowych kulturalnie częściach miasta - i polityki miejskich instytucji kultury, by wspomnieć tylko spektakle z serii Jeżyce Story w Teatrze Nowym, czy cykl CK Zamek Nie jesteś mi obojętny. Bez większego ryzyka można powiedzieć, że społeczne zaangażowanie i próba zachęcenia mieszkańców do współuczestnictwa w dużych imprezach kulturalnych (zwana fachowo partycypacją) staje się nowym kanonem. By spróbować zrozumieć, jak do tego doszło musimy cofnąć się o dwa lata.

Efekt uboczny kulturalnych utopii

Bitwa o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, jaką stoczyły między sobą polskie miasta (ostatecznie wygrał Wrocław) zaowocowała wielkim oddolnym fermentem kulturalnym. Wszyscy o kulturze dyskutowali, wszyscy chcieli zmian. W wielu miastach - m.in. w Bydgoszczy, Łodzi czy Poznaniu - zorganizowano lokalne Kongresy Kultury, a ich tematem przewodnim była właśnie partycypacja, aktywny udział mieszkańców w kształtowaniu życia kulturalnego w ich okolicy. Pojęcie wówczas względnie nowe w polskiej debacie o kulturze, dziś stało się podstawowe. Debaty podczas kongresów były ostre, podziały głębokie i szybko okazało się, że idealnego modelu partycypacji w kulturze zwyczajnie nie ma. Głownie dlatego, że realny świat bywa zazwyczaj upiornie i złośliwie złożony, a najprostsze, wydawałoby się, kategorie po bliższym poznaniu stają się o wiele bardziej skomplikowane. Organizatorzy kongresów musieli porzucić utopijne marzenia i przyjąć do wiadomości, że droga do zmian biegnie przez mozolne budowanie obywatelskich instytucji i uciążliwe ścieranie się rożnych wizji i projektów. Zrodziło to trochę frustracji i mnóstwo zniechęcenia, ale z perspektywy czasu widać, że ówczesne kulturalne pospolite ruszenie i burza mózgów przynoszą być może niewielkie, ale wymierne rezultaty. Jeszcze niedawno organizatorzy ESK 2016 we Wrocławiu snuli marzenia o wielkich i spektakularnych wydarzeniach (jednym z nich miał być przejazd czołgów przez miasto w wielkiej inscenizacji odtwarzającej walki z 1945 roku), by w tej chwili całkowicie zmienić podejście i skupić się na współpracy z mieszkańcami, angażować ich w wielki projekt kulturalnej stolicy, symbolicznie zaprosić ich z widowni na scenę. Co prawda twórca tej koncepcji Krzysztof Czyżewski zrezygnował niedawno z funkcji dyrektora artystycznego ESK 2016, ale jego pomysły cały czas mają być realizowane. Widać wyraźnie, że wielkie idea imprez kulturalnych ma polegać na tym, by być bliżej ludzi, starać się nie tylko oszałamiać, ale też - w mniejszym lub większym stopniu - edukować. Pięknoduch powie, że to zmiana mentalna, maruda stwierdzi, że to wynik kryzysu gospodarczego i mniejszych budżetów zmuszających do zmiany formuły. Wydaje się jednak bezsporne, że idea festiwalu artystycznego, który protekcjonalnie ustawia widza w roli biernego konsumenta powoli przechodzi do historii. Odrębną kwestią jest pytanie o sens dużych festiwali w coraz bardziej fragmentarycznej, poszatkowanej tysiącami nisz rzeczywistości. Ale to temat na zupełnie inny artykuł.

Michał Danielewski