Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Czy to, czego słuchamy, mówi coś o tym, kim jesteśmy?

Muzyka jest ludzkim zachowaniem pośród innych zachowań, nie da się jej wyizolować i "oczyścić".

Rys. Robert Lemke - grafika artykułu
Rys. Robert Lemke

Ale też słuchamy przecież muzyki dla niej samej, dokonujemy wyborów, które także się liczą, a które nie mówią o niczym poza naszymi estetycznymi zapatrywaniami i gustami. Muzyka jest wewnątrz społeczeństwa, a zarazem światem dla siebie, problem zaś to relacja między tymi jej wymiarami, nie wybór między nimi.

Osobiście, jeśli od osobistego wyznania wypada zacząć, mam niejako trzy tryby słuchania muzyki. Najpierw jest muzyka, której słucham zawodowo, z obowiązku kulturoznawcy wyspecjalizowanego w problemach kultury muzycznej. Zwykle notuję coś na jej temat i więcej do niej nie wracam, chyba że z profesjonalnych powodów, bo brak mi motywacji osobistej. Po drugie jest muzyka, o której czytam, do której wracam myślami, poświęcam wiele uwagi na wykładach i w pisanych tekstach, ale której słucham bardzo rzadko, gdyż frapują mnie w niej kwestie teoretyczne i historyczne, ale jako pewien brzmiący twór dźwiękowy mnie nie pociąga. Po trzecie, jest muzyka, do której wracam bez przerwy, do której słuchania nie potrzebuję motywacji innej niż ta, że nie słyszałem jej już od paru tygodni i jakoś mi bez niej pusto. Być może z mojego zawodu wynika, że zaginął mi czwarty tryb słuchania muzyki, to znaczy słuchanie ze względów społecznych, dla zamanifestowania mojej przynależności do takiego, a nie innego kręgu słuchaczy, co zwykle oznacza dużo więcej niż wybór tylko muzyczny. Pod tym kątem bardziej mnie interesują wybory innych niż moje własne, zbyt dużo czytałem na temat muzyki jako znaku dystynkcji społecznej, by nie śmiać się na głos, jeśli złapię samego siebie na takim słuchaniu. Sztuka jako znak dystynkcji społecznej, jak nazwał to Pierre Bourdieu, jako sposób manifestowania swej odrębności i - najczęściej - wyższości, to temat niemal już banalny. Muzyki jednak kwestia ta zdaje się dotyczyć w stopniu bardziej nawet jaskrawym niż sztuk wizualnych czy literatury. Nakładają się przy tym na siebie przynajmniej trzy różne wątki.

Elitaryzm: hipsterskie motety?

Pierwszy wątek jest tradycyjny, o średniowiecznym jeszcze rodowodzie, co nie oznacza, by tracił na aktualności. Paryski teoretyk muzyki i ojciec socjologii muzyki Johannes de Grocheo około 1300 r., w traktacie Ars musicae, odróżnił trzy rodzaje muzyki. Zostawmy z boku osobną i zrozumiałą kategorię liturgicznej muzyki Kościoła, musica ecclesiastica. Ciekawsze jest odróżnienie "muzyki prostej", musica simplex, którą dzisiaj nazwalibyśmy muzyka popularną, od "muzyki złożonej" - musica composita. Ta druga to przede wszystkim motet z jego złożonymi regułami metrycznymi i kontrapunktycznymi, wielotekstowością, izorytmią, itd. Podział ten jednak nie jest czysto techniczny - jest po pierwsze społeczny. Motet to muzyka litterati, piśmiennych i wykształconych, a nawet mocniej: ze względu na swą skrajną komplikację i wyrafinowanie jest to muzyka nowej wówczas grupy ludzi, tj. ludzi uniwersytetu. Niewielu poza nimi potrafi rzeczywiście pojąć subtelności motetu, zaś im musica simplex nie przystoi, a nawet zagraża, gdyż słuchając jej, rezygnują z tego osobnego statusu, który jest tak świeży i tak jeszcze niepewny, że trzeba go potwierdzać i manifestować na wszelkie sposoby. Już ponad stulecie wcześniej odpowiednikiem motetu poza kręgiem uczonych, wśród rycerstwa, był trobar clus, doprowadzony do perfekcji przez Marcabru: pieśń "ciemna", "zasłonięta" czy "zamknięta" - skrajnie elitarna forma-poetycko muzyczna, zawsze z trudem znajdująca odbiorców, ale wedle opinii wyrażanych przez samych trubadurów, wyznaczająca krąg ludzi prawdziwie wyrafinowanych. Dla innych pozostaje prostszy i zawsze podejrzewany o komercyjność (tak właśnie - nie jest to problem naszych czasów) trobar clar.

Można by tak długo. Artystyczne elitaryzmy mają wiele odcieni i każdy przypadek jest inny, ale układają się w tysiącletni ciąg, aż po kompozytorów amerykańskiej awangardy, ową - jak ją kąśliwie nazywano - Ph.D. Music, uprawianą tylko na uniwersytetach, która, jak deklarował Milton Babbitt, wcale nie potrzebuje słuchacza. Nie chodzi tylko o muzykę prawem kaduka nazywaną "akademicką" (odrzucenie poprzez dyskredytującą nazwę to też znak dystynkcji) - to by się zdziwił Schubert, że został akademikiem! Ta sama linia przecięła sztucznie wydzieloną całość, zwaną muzyką popularną. Rock progresywny, czy dzisiejsza "nowa elektronika", niosły i niosą ze sobą podobną ambicję - chcą być i stają się nowym trobar clus postindustrialnego społeczeństwa, oddzielają wtajemniczonych i laików, wyznaczają nową elitę, w różnym stopniu świadomą dawniejszych elit, ale chętnie używającą słów o elitarnych konotacjach - nikt nie stosuje w dzisiejszej muzyce szacownego terminu "awangarda" tak zapamiętale, jak twórcy minimal techno. Przejdźmy się do poznańskich pubów i porozmawiajmy z dwudziestoletnimi hipsterami, by doświadczyć tego, jak tworzą się elity, na własnej skórze.

(...)

dr hab. Krzysztof Moraczewski - kulturoznawca, pracownik Instytutu Kulturoznawstwa UAM. Zajmuje się zagadnieniami teorii i historii kultury, zwłaszcza kultury muzycznej. Lubi bezwstydnie pożyczać udane powiedzenie Vladimira Nabokova i powtarzać, że ma raczej bibliografie niż biografię.

Cały tekst do pobrania poniżej

Załączniki