Kultura w Poznaniu

Teatr

opublikowano:

ROZMOWY W GARDEROBIE. Muszę mieć spokój

- Życie mam najlepsze z możliwych. Uwielbiam grać - mówi Michał Kaleta*, aktor Teatru Polskiego w Poznaniu.

. - grafika artykułu
W roli Klaudiusza w "Hamlecie" w reżyserii Mai Kleczewskiej, fot. Magda Hueckel

Podobno chciano Pana skreślić z listy studentów już na pierwszym roku.

Bo okazało się, że zupełnie nie wiem, o co chodzi z tym aktorstwem, czego ode mnie się oczekuje...

No jak to?!

No tak! Używano jakiś dziwnych sformułowań, żebym np. rozkwitał jak pąk albo się przepoczwarzał... A ja potrzebowałem prostego komunikatu: głośniej, ciszej, mocniej, słabiej - nie takiego zamotania.

I dlatego miał Pan wylecieć?

Do tego doszło jeszcze oszołomienie wolnością - wyrwałem się z domu, nikt mnie nie kontrolował, mogłem sobie to i owo odpuścić, i odpuszczałem. Co tu dużo mówić: pochłonęły mnie inne sprawy, studia znalazły się na końcu, no i po pierwszym semestrze okazało się, że jest bardzo źle, a po drugim... że jeszcze gorzej. Jakoś jednak mi się udało. Na czym polega aktorstwo, wytłumaczyli mi Sławomir Sośnierz i Andrzej Makowiecki, i potem już poszło.

Nie rozumiem: dostał się Pan na tak elitarne studia i je sobie odpuścił? Jakby to był przypadek.

Prawda jest taka, że nie byłem wtedy fanem teatru, wolałem kino - oglądałem wszystko, na co tylko udało mi się dostać bilety, ale imponowali mi aktorzy. W naszym domu bywał Roman Gerczak, bo znał się z moim tatą. Byłem nim zafascynowany. Wydawał się z innego świata. Magiczny... Jako dziecko lubiłem też klepać wierszyki, śpiewać, tańczyć, występować. Przez całą szkołę się wydurniałem. I robiłem miny przed lustrem, ciągle coś odgrywałem, wczuwałem się w bohaterów piosenek itd.

No ale od wygłupów do aktorstwa droga daleka.

Często słyszałem, że powinienem zostać aktorem. Nawet rodzice tak mówili. Zresztą to oni podpowiedzieli mi, żebym wybrał się na dni otwarte do wrocławskiej szkoły. Poszedłem, rozczarowałem się, bo zobaczyłem budynek w niczym nie przypominający uczelni, jakichś dziwnych ludzi, którzy spodnie wiązali sznurkami, a nad wszystkim unosił się zapach kapusty. Ale jednak, po namyśle, kiedy nastał czerwiec, stawiłem się na egzaminy i - o dziwo! - zdałem za pierwszym razem.

Bez przygotowania?

Nie do końca. W technikum, w którym się uczyłem, należałem do kółka teatralnego. Rodzice mi załatwili kilka lekcji z interpretacji i dykcji, więc coś robiłem - tyle tylko, że bardziej przejmowałem się ewentualnymi egzaminami na prawo czy budownictwo, bo tam też składałem papiery.

Wygląda na to, że Technikum Budowy Maszyn było wyborem przemyślanym.

Pojawiłem się tam po pierwszej klasie liceum, z którego wyleciałem. A chodziłem do bardzo dobrego liceum, do klasy z rozszerzonym angielskim. No ale częściej tylko zmierzałem w jego kierunku, niż bywałem na lekcjach. Wtedy też wolność uderzyła mi do głowy.

Czyli to była kara?

Moi rodzice po prostu uznali, że muszą mnie objąć większą kuratelą, tym bardziej że ze szkoły podstawowej też raz wyleciałem. A że mama uczyła historii akurat właśnie w tej szkole, no to...

...wiadomo było, że nie uda się chodzić na wagary...

...i szkołę skończyłem. Maturę pisałem z historii. Matematykę udało się ominąć.

A kiedy nastąpił moment przełomowy na studiach i zaczął się Pan do nich przykładać?

Po spotkaniu z Sośnierzem i Makowieckim.

Nie żałuje Pan tamtej decyzji?

Nie, nawet przez moment. Ten wybór był najlepszy. W ogóle życie mam najlepsze z możliwych. Uwielbiam grać. Czasami czuję się zmęczony, przepracowany, to normalne, czasami czegoś mi za mało, pojawiają się wtedy myśli o jakichś zmianach i próbuję różnych innych rzeczy, ale po chwili przekonuję się, że tu jest moje miejsce, że tu mi najlepiej.

I chyba od początku los Panu sprzyja: zaraz po studiach znalazł się Pan w Poznaniu, bez zabiegania o angaż - etat zaproponowali Wodziński z Łysakiem.

Ale wcześniej pojechałem do Torunia, bo ktoś mi powiedział, że tam jest najlepszy zespół aktorski w Polsce. Niestety trafiłem na jakąś bajkę, nie za bardzo zgodziło mi się to z usłyszaną opinią i wróciłem do Wrocławia. Tu też miałem propozycję, ale rozmowy się przeciągały, Poznań był szybszy i bardziej konkretny.

A repertuar Teatru Polskiego był wyzwaniem: brutalizm. Wymuszał inne myślenie o aktorstwie.

Faktycznie coś się wtedy we mnie zmieniło. Starszych aktorów oburzało, że np. gramy tyłem do widowni. Łysak i Wodziński mieli bardzo jasną wizję, a my - cała grupa młodych - czuliśmy się niczym "centrum świata". Tak jak wszyscy młodzi. Oni dzisiaj myślą o mnie, że jestem "konserwa", że mi się nie chce, bo po czternastej wolę iść do domu, pobyć z żoną. Każde nowe pokolenie zachowuje się podobnie. Ja też taki byłem. Ale wtedy to było COŚ. Wtedy to było całe nasze życie.

Do tego doszedł teatr offowy - Biuro Podróży...

Byłem w trakcie pracy nad rolą Stawrogina w Biesach u Marka Fiedora, kiedy Paweł Szkotak zaproponował mi rolę Makbeta w Kim jest ten człowiek we krwi. Nie wiem dlaczego. Próby działy się równolegle, premiera po premierze. Obaj panowie reżyserzy doszli do wniosku, że dam radę. Na szczęście nie musiałem chodzić na szczudłach. Reszta była zgodna z tym, co we mnie. Ale przygoda szybko się skończyła, bo uszkodziłem kolano.

To doświadczenie zmieniło Pana jako aktora?

Wzbogaciło jak każda rola, ale nie było rewolucji. Inna ekspresja, oczywiście, inny kontakt z widzem, ale to w dalszym ciągu byłem ja. Ja w teatrze. Kolejne zadanie aktorskie w określonej konwencji.

A jako człowieka?

Jestem człowiekiem osobnym, trudno się zaprzyjaźniam, nie bywam, nie chodzę. Lubię samotność. Z tamtego czasu, prywatnie, została przyjaźń - jednak! - z Arturem Paczesnym, który grał Banka. Jakaś więc zmiana nastąpiła.

Skąd u Pana kresowy zaśpiew?

Nie Pani pierwsza to zauważa... Nie mam kresowych korzeni, ale we Wrocławiu tak mówi wiele osób, pewnie więc nasiąkłem.

Nie myślał Pan, żeby tam wrócić?

Nie wyobrażam sobie, abym miał tu wszystko zostawić i jeszcze zmuszać żonę do porzucenia swoich przyjaciół, pracy... Nie, nie - odpada.

Ale były propozycje?

Były.

Z Warszawy?

Też.

Byłby Pan bliżej filmu.

Mogę dojeżdżać, żaden problem. Szczerze mówiąc, ważniejsze jest dla mnie to, co mam tutaj, niż mgliste perspektywy gdzie indziej. Tu czuję się bezpiecznie, bo znam wszystkich i to daje mi poczucie komfortu. Nie uważam, że sztuka rodzi się w mękach - ja muszę mieć spokój. A po ostatnich doświadczeniach filmowych doszedłem do wniosku, że to jednak nie moja bajka. Przyjeżdżam na plan, czekam, dostaję jakieś zadanie, na ogół niewielkie, przyjemności z tego nie ma prawie żadnej - ot, zastrzyk finansowy. Nie, ja to teatr. Zdecydowanie. Lubię mieć czas, by zbudować rolę, i pewność, że nikt jej nie zmieni na montażu.

rozmawiała Anna Kochnowicz-Kann

* Michał Kaleta - ur. 1976 r. we Wrocławiu. W 2000 r. ukończył PWST we Wrocławiu. Od 2000 r. związany z Teatrem Polskim w Poznaniu. W 2005 r. otrzymał Medal Młodej Sztuki, w 2011 - nagrodę aktorską na XI Ogólnopolskim Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu, za rolę Chłopca w "Chłopcu malowanym" w reż. Piotra Ratajczaka.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019